Przestrzeń życia, patrzę – nie widzę

Żyjemy w kulturze totalnego przesytu. Marnujemy wodę, prąd, światło, miliony jednorazowych opakowań, jedzenie i gigabajty pamięci w przestrzeni wirtualnej. Marnujemy też pewne dobro jednorazowe-otaczającą nas przestrzeń i krajobraz, nie tylko w sensie budynków i sieci ulic. Czasem nie sposób pominąć słowo „dramatyczny”, dla opisu stanu estetyki przestrzeni publicznej…

1601093_508305675949071_1296104501_nSamo określenie „ przestrzeń publiczna” wskazuje, że jest nasza wspólna: wszyscy jesteśmy, jeśli nie współtwórcami, to jej uczestnikami. Jeśli jednak przyjrzymy się sferze wizualnej okaże się, że chyba większość z nas nie jest do końca z niej zadowolona. Zatem kto jest za ten stan odpowiedzialny, skoro to NASZA przestrzeń? Czy mamy może do czynienia z paradoksem, w którym NIKT nie chce być ODPOWIEDZIALNY za przestrzeń tak chętnie przez wszystkich posiadaną? Czyżby była to „odpowiedzialność zbiorowa” na zasadzie NASZE, WSZYSTKICH czyli NICZYJE?

Codzienne życie miasta czy wsi tworzy się na zewnątrz, na wszystkich przestrzeniach, takich jak ulice, budynki, place, skwery, parki, czy aleje. Tworzy się i oddziałuje na wszystkich uczestników, a zarazem tworzących – kształtuje ich i stymuluje. Tylko jak popatrzę czasem dookoła, to mam wrażenie, że bardziej ma ona działanie destrukcyjne, jest bezkształtna i odbiera całkowicie nie tylko poczucie estetyki, ale jest świadectwem naszej bezmyślności i zatracenia wielu wartości ważnych dla cywilizowanych społeczeństw.

Skala przestrzeni publicznych i zabudowań była zawsze dopasowana do potrzeb człowieka i jasno wyrażała swój cel: szerokie bulwary miały być salonem miasta, wąskie ulice mogły być równocześnie dojściem do domostw i miejscem zabawy dla dzieci. Jedynie dominujące nad miastem wieże kościołów miały przypominać o wielkości Wszechmogącego.

Przestrzeń publiczna zmienia się wraz z czasem i jej użytkownikami – to oczywiste. Niezaprzeczalnie dopasowuje się do ich odmiennych, nowych potrzeb, ale czy oni nie powinni jej szanować i głęboko zastanowić się, zanim podejmą jakieś kroki? Nie powinno się myśleć przy tych zmianach oprócz poprawy jakości (czasem wielce pozornej), również o wartości społecznej, a nie jedynie o cynicznej woli zysku inwestora i wykonawcy?

Przemierzamy codziennie różne przestrzenie i zastanawiamy się niejednokrotnie, czyja to wina, że tak to wygląda? Czy to może nieudolność władz publicznych, czy projektanta – jeśli taki jest, czy też wszystkim rządzi jedynie potrzeba niskich kosztów i wysokich zysków? A gdzie zasady etyczne, gdzie estetyka? Brak w tym bezpieczeństwa, orientacji i po prostu poszanowania czegokolwiek…

To wrażenie ogarnia zarówno w miastach, jak i na wsi. Wydaje się, że transformacja sprawiła, podarowała nam poczucie, iż teraz każdy może robić co zechce, bo to jego. Każdy jest samotną, indywidualną wyspą gustu, smaku, wiedzy i poszanowania przeszłości lub jej braku. To sprawia, że otoczenie przeładowane jest bodźcami, miernotą, brakiem ładu i sensownych struktur, lawiną obrazów wszelakich i kakofonii. Otaczające przestrzenie niejednokrotnie budzą niechęć i brak poczucia tożsamości z nią, bo nie są ani czytelne, ani staranne, ani nie przekazują żadnych informacji. No jeśli nie liczyć krzyczących z każdej strony reklam.0

To szczególnie irytujące, jeśli dotyczy obiektów zabytkowy lub być może takich, które już dawno powinny znaleźć się w rejestrze. Bezmyślność czasem jest w tym wypadku bezkresna. Walory zabytkowe wielu miejsc są niejednokrotnie bezpowrotnie zacierane. Ale to temat na osobne rozważania.

Nie ma w naszym kraju odpowiedniego ustawodawstwa czyli również odpowiedzialności za organizację przestrzeni publicznych. A przecież ktoś projektuje, zatwierdza, wykonuje, odbiera! Czy wszyscy ci ludzie mogą mieć aż tak spaczone poczucie estetyki? Kompetencje są rozproszone, zupełnie mało skuteczne egzekwowanie odpowiedzialności, co sprawia, że rządzi jedynie kwestia finansowa lub posiadanie odpowiednich znajomości. Zdaje się również, że niektórzy architekci nie do końca opanowali swój warsztat lub po prostu zmuszani są do niedorzecznych kompozycji pod presją inwestora. Dodatkowo przestrzeń nie jest widziana całościowo, a administracyjnie siekana na kawałki, co sprawia, że decyzje wydawane dla pojedynczych działek. Wolnoć Tomku w swoim domku!

Z drugiej strony mówi to również wiele o nas samych. Chyba wielu ten stan po prostu nie przeszkadza! Mijamy obojętnie ulice, zaśmiecamy beztrosko swoje otoczenie. Nie spacerujemy po parku, bo można do centrum handlowego dojechać autem. Nie czytamy „kodu” miasta, bo nie jest nam potrzebny, jeśli spędzamy większość życia w mieszkaniu, pracy, centach handlowych lub drodze z jednego do drugiego. Dlatego też może przestaje nam przeszkadzać szpetne i niespójne otoczenie… W drodze nie widać, w drodze tak nie boli…

Patrząc na nowe przestrzenie zastanawiamy się, co chcemy zostawić kolejnym pokoleniom? Czy blaszana, kwadratowa, nudna monotonia będzie naszym spadkiem? Połacie bogactw deweloperskich? Hektary kolorowych, krzykliwych powierzchni reklamowych? Aczkolwiek to może podlegać jeszcze częściowej zmianie czy poprawie, bo budynki można zburzyć, a reklamy zlikwidować. Ale co zrobić ze skażonymi umysłami, zwłaszcza młodych pokoleń? Darowujemy im świadomość wspomnianego na początku CZŁOWIEKA JEDNORAZOWEGO. Człowieka bez budowania kontaktów społecznych w przestrzeni miejsca, w którym żyje. Człowieka bez poczucia estetyki, bez potrzeby zatrzymania się i oddania pięknej chwili. Człowieka bez koncepcji kulturowej, bez tożsamości, który zadowala się byle jak, byle gdzie, byle czym.

Jestem wielkim zwolennikiem swobód i poszanowania własności prywatnej. Jednak brak konceptu i kontroli nad tym „umiłowaniem szpetoty” przeraża i napawa niepokojem – budzi stanowczy sprzeciw. Chcę byś twórcą, a nie jedynie częścią tworzonej przestrzeni, w której nie umiem się odnaleźć. Każdy jej fragment to osobne światy, które powinny się ze sobą przeplatać i sprawiać, że dane nam będzie spotkać się w nich z przyjemnością. Czego nam wszystkim serdecznie życzę.

W poszukiwaniu tożsamości

Warmianka, Mazur… kto to?
DSC01197 (800x600)Wobec wszechogarniającego bezładu wiadomości i przestrzeni niektórzy z nas poszukują swojego miejsca, nie tylko w sensie praktycznym, ale może przede wszystkim emocjonalnym i duchowym, które wcale nie musi być tożsame z fizycznym przebywaniem. Szukanie swojej małej ojczyzny…
To temat, który tak naprawdę trudny jest do określenia. Odniesienie do małej ojczyzny można znaleźć na poziomie własnej miejscowości, okolicy, czy pewnych granic historycznych budzących sentyment, emocje czy wspomnienia, a nawet własnej najbliższej rodziny.
Ta kwestia chyba nieustannie u nas jest jednak na etapie raczkowania lub jeśli istnieje, przybiera dosyć radykalne formy wyrazu. Ta „miłość” do małej ojczyzny przekształca się niejednokrotnie i tak też rozumiana jest przez wielu, w formę dążenia do własnej państwowości, podziałów i wyrazu negatywnie rozumianego „patriotyzmu”.
Wiele lat przebywałam poza granicami Polski, by w południowych Niemczech z zachwytem patrzeć na dumę, jaka rozpiera młodych ludzi, którzy biorą udział w organizacji wszelkich lokalnych przedsięwzięć. Jakim zaszczytem jest dla nich posiadanie tradycyjnego stroju, kultywowanie regionalnych tradycji, wzmacnianie swojej więzi z miejscem, w którym żyją. To demonstracja radości, dumy i wyraz pozytywnego chwalenia się dorobkiem kulturowym danego regionu.
I nie chodzi tu wyłącznie o ludowość, stroje, czy tzw. „cepelię”. To całość tradycji, wierzeń, kształtowanych przez pokolenia, ale ładnie osadzona we współczesności. Jej istotą nie jest pokazywanie siebie jako kogoś innego, a już w zupełności nie lepszego. To raczej wyraz wspólnoty, przywiązania do miejsca i kultury, do miejsca, dla którego warto się kształcić, dla którego warto pracować, by je upiększać. Pokazanie dlaczego jesteśmy wyjątkowi, ciekawi i warci poznania.
Taka tożsamość regionalna daleka jest od tożsamości etnicznej. Warmia to kraina, która przez setki lat istnienia przeżyła wiele konfliktów zbrojnych, epidemii i wydarzeń politycznych. Jest obecnie kolorową wyklejanką dziedzictwa plemion pruskich, polskości i niemieckości, katolickiej religii, ale też kultury i religii sąsiadów przybyłych w wydarzeniach najmłodszej historii do nas ze wschodu.
Rozwijajmy naszą tożsamość regionalną, to ważne zadanie. Traktujmy to jak nasz mały świat, który jest odniesieniem do postrzegania świata globalnie. Poprzez rozwijanie własnej tożsamości kulturowej, wzmacnianie i kształtowanie umiejętności odpowiedzialnego tworzenia i modelowania kultury własnej małej społeczności, uczymy się komunikacji z szaleństwem dzisiejszego świata. Określajmy siebie, szukajmy i bądźmy jacyś w tym zalewie bylejakości.
Uświadomienie sobie, czym jest dziedzictwo kulturowe własnego regionu, miasta, wsi stanowi punkt wyjścia do kultywowania, ożywiania czy reaktywowania lokalnych tradycji. To ważny krok do tego, by móc określić swoja pozycję indywidualna, ale też swoja pozycję wobec innych.
To żaden wstyd znać historie miejsca, w którym się mieszka, to żadna ujma na honorze by być dumnym z dorobku kulturowego setek lat i wielu pokoleń, dla których ta ziemia była ich małą ojczyzną.

Świątynie czasu, wiary i nadziei…

To może paradoksalne, ale będąc osobą nie związana z jakimkolwiek wyznaniem religijnym, w swoim podróżowaniu – tym w ruchu, jak i tym związanym z książką, najbardziej ulubionym tematem stała się architektura sakralna. Dlaczego tak jest, poszukam odpowiedzi dla tych, co pytają.
559874_525880707462297_940013297_n.jpgMoże ta fascynacja to wynik niesamowitego kontrastu dzisiejszych budowli religijnych, niejednokrotnie swą szpetna bryłą psujących wielowiekowy krajobraz miast i wsi. Najczęściej towarzysza im monstrualnej wielkości pomniki Papieża Polaka, które tylko stawiają przysłowiową kropkę nad „i”. Jakby tworzone w opozycji dla pięknych, natchnionych historią i ideą swoich czasów kościołów opowiadających dzieje architektury i rozwoju cywilizacji. Swoja drogą proszę mnie nie pytać, co o rozwoju naszej cywilizacji mówią obecne świątynie.
Może to ten specyficzny zapach, kiedy otwiera się drzwi i wchodzi do otulającego chłodu, latem zbawiennego, zimą już przy pierwszych krokach przeszywającego do szpiku kości. Zapach lawendowych wkładów do szafy, znoszonych kożuchów, kadzideł, starego drewna i wilgotnych kamieni, tylko czasem głaskanych z zewnątrz przez wąskie okna promieniem słońca. To wszystko miesza się z zapachami ludzkiego ciała, człowieczym lekiem i nadzieją.
Może to wyobrażenie wszystkich wiernych, którzy odwiedzili te mury, budowali je, zbierali pieniądze i majętności, by móc postawić świątynię godną ich Bogu. Czasem, siedząc w ławce wydaje mi się, że widzę ich wszystkich, wyobrażam sobie te stroje, problemy i bolączki z jakimi przychodzą ofiarować swój los w ręce kogoś, kto dla nich jest nieosiągalny, jedyny, wyjątkowy.
Może to też zazdrość, że są milczącymi świadkami wielkich wydarzeń historycznych. Gościły papieży, królów, wynalazców, ale i zwykłych ludzi swojej epoki, tak cudownie innych i fascynujących dla mnie, będącej teraz i tutaj. Słuchały różnych języków, szeptów w konfesjonałach, zdradzanych tajemnic i opowieści o ówczesnych tradycjach, obyczajowości. Przeżywały pożary, powodzie, wojny i kradzieże.
Może to też fascynacja i wielki szacunek dla budowniczych i architektów, którzy każdą cegłę wykonywali pojedynczo, wyposażeni w niewiele prostych narzędzi pięli się w górę, ku niebu, by być bliżej temu, co nadawało sens ich życiu.
A może wreszcie to cały system informacji i znaków, przekazów w postaci obrazów, witraży, rzeźb. Fundacje zamożnych, błagania i prośby do patronów, opiekunów. Każdy element coś opowiada, każdy jest świadkiem, dowodem, potwierdzeniem i piękną pamiątką człowieczej działalności, naszym wspólnym dziedzictwem niezależnym od pochodzenia, wyznania czy sympatii politycznych. Niektóre skradzione podróżowały i wracały na swoje miejsce, inne może odeszły na zawsze, jeszcze inne są gdzieś daleko od swojego miejsca przeznaczenia.
Kościoły są wyjątkowe, mają duszę, która przenosi w niesamowitą podróż, staja się inspiracją do przeżywania piękna. Szkoda jedynie, że ci którzy je odwiedzają, często zapominają że należy im się szacunek. Spróbujcie czasem usiąść w tylnej ławce, w nawie bocznej i pomyśleć o tym wszystkim. Może kiedyś się spotkamy.

Człowiek z kolejki

Tak właśnie – był człowiek z marmuru, z żelaza, był…Ten z kolejki był i pozostał. Stanie w kolejce i cały związany z tym świat doznań i emocji, 25 lat po odzyskaniu wolności nadal rozkwita, nadal jest tak samo bezlitosny i wije się jak za długa, nie kończąca się żmija.

92b34798494cba21828a2d628b33aecc.jpg
Należę raczej do podgatunku „narzekającego do wewnątrz”, co objawia się tym, że zazwyczaj celebruje w zacisznym zakamarku doznane „krzywdy świata”, trawię je powoli w nadziei na kolejny ładunek pokory. Później tłumaczę to sobie istotnym pozyskiwaniem bezcennych życiowych doświadczeń, nauką na przyszłość, czy innym wytartym frazesem z szuflady pt.”wymówki i usprawiedliwienia na każdą okazję”. Czasem jednak natłok myśli i doświadczeń zmusza mnie, by zabrać słowo, tak jakby popuścić lekko ciśnienie z rozdętego balonu.
Takowy balon rozdęty został poprzez poniedziałkową wizytę z synem w jednym z obiektów pod panowaniem wszechwładnego Narodowego Funduszu Zdrowia. I nie, nie myślcie sobie, że wizytę tą poprzedzała błoga, nieświadoma pozytywna postawa, odważny krok na przód z uniesioną głową. Nic z tych rzeczy. Wiedziałam, że to będzie walka i że z pewnością będę w niej co najmniej ranna.
Moje kontakty ze służbą zdrowia miały zawsze raczej dość łagodny przebieg, bo dzięki mojej mamie jestem człowiekiem z „obstawionym terenem”. Częstotliwość kontaktów z ową służbą zwiększyła się w czasie, kiedy oczekiwałam potomka. Wtedy jednak, szczęśliwym trafem zamieszkiwałam kraj zachodniego sąsiada, gdzie – nie boję się wyrazić głośno poglądu – dość umiejętnie funkcjonuje maszyneria związana z ochroną i profilaktyką zdrowia statystycznego obywatela. Definicja kultowej „kolejki” w odniesieniu do udogodnień związanych z byciem pacjentem w owym kraju pozostaje terminem nieznanym, tajemniczym, wręcz niedorzecznym.
Dzisiaj, już na gruncie krajowym, musiałam zmierzyć się właśnie z nią – kolejką. I tak oto stałam się częścią grupy osób, w dużym ilościowym nadmiarze, oczekującej w szeregu na towary i usługi stanowczo pożądane, będące jednak w zdecydowanej mniejszości do pojemności oczekującej grupy. Nagła, poranna wycieczka w czasie.
O kolejkach pisano niegdyś w prasie, literaturze, słownikach, były stałym elementem polskiej kinematografii. Za czym kolejka ta stoi?/ Po szarość…/ Na co w kolejce tej czekasz?/ Na starość…/ pisał na ten przykład Ernest Bryll. O sławnych scenach kolejkowych z filmów Barei można by oczywiście napisać dodatkowy tekst.
W kolejce można stać za różnymi dobrami – za biletem do kina czy na pociąg, za dobrem konsumpcyjnym typu kilo schabu. Można realizować silną potrzebę przemieszczania się i głodu wydarzeń kulturalnych, jak i zaspokojenia pierwotnych instynktów, czy pozbycia się niesympatycznego burczenia w brzuchu. Ja znalazłam się w kolejce wysokiego stopnia pożądania, w kolejce po zdrowie.
I tu oczywiście towar w pełni reglamentowany!(Reglamentacja towaru, czyli regulowanie lub ograniczenie kupna, sprzedaży pewnych artykułów oznaczała, że kupujący mógł nabyć na przykład jeden bochenek chleba na osobę. Mógł ponownie stanąć w tej samej lub innej kolejce, aby ponownie nabyć przysługującą ilość określonego towaru).
Na moich oczach powraca symfonia kolejkowa, reguły, zasady i unosząca się w powietrzu nerwowość i zapach spoconych ciał. Zawiązują się komitety kolejkowe – zjawisko wielce praktyczne i użyteczne w kolejce, zwłaszcza, gdy czas oczekiwania niemiłosiernie się przedłuża i pozostaje dla czekających zagadką. Ważny punkt struktury kolejki, mianowicie „uprzywilejowani kolejkowicze”, w czasach demokracji i kapitalizmu zdaje się przestał istnieć. Rządzi raczej brutalne prawo natury.
Przetrwała i ma się dobrze pozycja tzw. „stacza”, czyli osoby stojącej w kolejce zamiast innej, która to od nieformalnego zleceniodawcy otrzymuje gratyfikację. Zdaje się, że w tych czasach, przy tym funkcjonowaniu służby zdrowia, to idealne rozwiązanie na zarobienie kilku groszy, bo wszak możliwości realizacji siebie, jako osoby zajmującej kolejkę do lekarza specjalisty jest aż przesyt.
Kolejka uznana za formę życia społecznego była kiedyś również przedmiotem badań socjologicznych i psychologicznych. Tu widać nastąpiły jednak zmiany. Niegdyś matka z dzieckiem na ręku była stanowczo uprzywilejowanym elementem kolejek. Dzisiaj nawet zagipsowana noga w czarnej skarpecie, nieudolne podpieranie się dziecka o ścianę w celu utrzymania równowagi, czy też zawodzenie, nie są podstawą do jakiś specjalnych przywilejów, nawet nie są podstawa do ustąpienia miejsca na ławce dla oczekujących. Wywołują raczej podskórną agresję tłumu. I tu warto dodać, że liczba ławek i miejsc siedzących jest wprost nieproporcjonalna do ilości potencjalnych oczekujących. Co oczywiście przyczynia się również do pogłębiania owej agresji.
Napięcia, dyskusje, nawet przepychanki podczas ustalania prawa do stania w kolejce stają się jednym z pierwszych społecznych doświadczeń dziecka. Zaczyna ono, oprócz nabierania pokory związanej z dolegliwością chorobową, nabierać również rozeznania w prawach pacjenta. Odczuwa wyraźnie irytację matki, napiętą sytuację, schodzi na dalszy plan kolejkowej walki o właściwą pozycję. Poznaje pierwszą zasadę kolejki – Atrakcyjność towaru określana jest przez długość kolejki, a nie przez indywidualne potrzeby czekających.
W „Psychosocjologii kolejki” Z. Czwartosza, B. Szymkiewicza czytamy: Umowa społeczna prowadzi do uniformizacji zakupów. Kto próbuje kupić więcej lub mniej, a także inny asortyment towarów, traktowany jest przez społeczność kolejkową jako dewiant i wielokrotnie zmuszony jest do zakupu ustalonych towarów w ustalonych ilościach. Dewiant narusza bowiem umowę społeczną, podważając tym samym uzasadnienie stania w kolejce. Ta zasada stanowczo w omawianej kolejce nie obowiązuje, bo nie da się wszak dobra w postaci zdrowia, czy diagnozy lekarskiej zakupić na zapas. Ale zasada ta, dotycząca łapczywych dewiantów, funkcjonowała do niedawna w rozdawnictwie tzw. numerków, wyznaczających pozycje oczekiwania na wizytę, o czym dowiaduję się już podczas rozmowy w gabinecie lekarskim.
Tak, mój „stacz” rodzinny zajął mi kolejkę, w związku z czym pobyt na korytarzu przesiąkniętym absurdem zakończył się po 3 godzinach oczekiwań. Korytarz zapełniał się, dzieci płakały, szalony automat do kawy zbierał równie pokaźne żniwo, co ten od wszelakich słodkości. Polski Zdrowotny Teatr Kolejkowy zaprasza na kolejną odsłonę.