„Czepce warmińskie – inwentaryzacja i dokumentacja dziedzictwa niematerialnego Warmii” 

„Czepce warmińskie – inwentaryzacja i dokumentacja dziedzictwa niematerialnego Warmii” to projekt przedstawiający wyjątkowe nakrycie głowy, historię, techniki i materiały niezbędne do jego wykonania, a także sylwetki depozytariuszek dbających o utrzymanie i pielęgnowanie dziedzictwa naszego regionu. Publikacja przedstawia najważniejsze informacje na temat czepca warmińskiego oraz przykłady samych czepców, jak i możliwości użycia wzornictwa do promocji i identyfikacji Warmii.

Projekt został zrealizowany dzięki Stowarzyszeniu Varmia Cultura oraz wsparciu finansowemu Zarządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego z zadania Kultura i ochrona dziedzictwa kulturowego.

To ważny krok, po wpisaniu wytwórstwa czepca na Krajowa listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego, do utrwalenia, ochrony i popularyzacji kultury naszego regionu. Zachęcam do zapoznania się, stawiania pytań, rozpowszechniania!

Plik można pobrać tu: https://lidzbarskidomkultury.pl/dziedzictwo-niematerialne-warmii.html

Podróż codzienna

Nie zaprzeczę, kolorowe zdjęcia w katalogach biur podróży rozpalają wyobraźnię. Paszport, bilety, rezerwacja, walizka wypchana po brzegi rzeczami niezbędnymi. Ale to podróże chwilowe, mgnienia i błyski, odległa droga i powrót. A ja nieustannie jestem w podróży, na którą nie potrzebuję zabierać karty kredytowej. Rezerwacja jest dożywotnia. To podróż życia. Jedziesz ze mną?
Minęło już wiele lat od wydarzeń, po których południowa część Prus Wschodnich stała się częścią Polski. Przez dziesięciolecia mówiło się o tym „ziemie odzyskane”. Wtedy rozpoczęto gorączkowe działania, by to co „odzyskane” dolepić sensownie do reszty Polski. Właściwie nikt nie zastanawiał się głębiej nad przeszłością i dziejami, ważne było, by wszystko sprawnie zintegrować. Nowi mieszkańcy też nie byli specjalnie zainteresowani historią regionu, a w wielu przypadkach swój pobyt tutaj traktowali jako stan tymczasowy. Niewielu pozostałych „tutejszych” zmieszało się z przesiedleńcami z dawnych polskich ziem wschodnich — głównie z Wileńszczyzny, a także z mniejszością ukraińską, która trafiła tu w ramach Akcji Wisła. Potrzeba tożsamości z nowym miejscem nie mogła się w takich okolicznościach świadomie narodzić.
Ja mieszkam tu od zawsze. Na pograniczu różnych zbiorowości – mozaiki kultury niemieckiej, dorobku biskupiego księstwa, spadku tradycji plemion Pruskich i pierwiastków polskości. W swoistym tyglu kulturowy, który po zakończeniu II wś zgromadzi w sobie wielość ludowych tradycji, różne poziomy rozwoju cywilizacyjnego, różnorodność wyznań i Kościołów. W krajobrazie utkanym alejami drzew, soczystą żółcią rzepaku i wieżami ceglanych świątyni zatopionych w zieleni. Jestem w nieustannej podróży, która spaja mnie z tym światem coraz bardziej. Mieszkam na Warmii.
To historyczna kraina położona w województwie warmińsko – mazurskim. Jej granice na północnym-zachodzie wspierają się o Zalew Wiślany, zachodnie wyznacza rzeka Pasłęka, od południa i wschodu sąsiedztwo z Mazurami. Warmia to 12 miast – wszystkie ze średniowiecznym rodowodem. To miejsce, w którym w niezwykły sposób przestrzeń trwa niezmiennie od stuleci.
Ta przestrzeń, szczególnie poza miastem, jest jak ogromna drewniana skrzynia, naznaczona tradycją, poszanowaniem otaczającego nas dziedzictwa, chociaż zdarzają się przykłady niewyjaśnionej ignorancji i beztroski. Wynikają one z niewiedzy i braku społecznej świadomości o tym, że to co nas otacza jest dobrem wspólnym, a my jesteśmy dumnymi spadkobiercami tego wielokulturowego dziedzictwa. A przecież przez dziesięciolecia Polski powojennej ten niezwykły spadek dziejowy był niechciany, obcy i dla wielu niepotrzebny. Estetyka PRL-u dopełniła reszty i uczyniła w wielu umysłach pustynie dobrego smaku, naderwała ciągłość pewnych wartości, nie tylko estetycznych.
A mimo całego tego ludzkiego zamieszania natura radzi sobie doskonale. Setki bocianów powracają co roku do swych gniazd. Są wioski, w których jest ich więcej niż mieszkańców. O świcie, znad rzek i jezior śnieżnobiała, delikatna mgła wgryza się w przestrzeń, a żurawie donośnie zaznaczają swoją bezsenność. Stare jabłonie pewnie opowiedziałyby więcej, ale dumnie i milcząco stoją na wzniesieniu. „Święta Warmia” bije z każdego kierunku, głównie poprzez kapliczki liczone w tysiącach. Na rozstajach dróg, w podzięce i prośbie. Jako mały kościółek i jako miejsce spotkań społeczności. Jako miejsce kultu, alarmu przeciwpożarowego i sygnału o śmierci mieszkańca wsi. Czy wreszcie jako słupy wyznaczające granice warmińskiego Dominium.
W samym centrum Warmii, od ponad 700 lat – jej stolica, Lidzbark Warmiński. Morenowe wzgórza przeplatają dwie rzeki, centrum miasta wykreślają uliczki ze średniowieczny rodowodem. W widłach obu rzek – ceglane rezydencja biskupów warmińskich. Zamek, którego ostatnim gospodarzem był Ignacy Krasicki – twórca pierwszej polskiej powieści. Zabytkowa substancja tworzy doskonały klimat, odkrywa kolejne opowieści o losach Warmii. Ale nie jest to miejsce jedynie dla miłośników historii. Nowoczesne termy, zagospodarowane bulwary nad rzeką Łyną, nowa infrastruktura w malowniczym parku w dolinie rzeki Symsarny zapowiadają już realizowane plany stworzenia uzdrowiska.
W podróż wybierać się można tu na wiele sposobów – kajakiem, rowerem, pieszo, na nartach. Za każdym razem w inny świat. Nieskończona wielokrotność krajobrazów, wrażeń, intensywności. Moja droga do samej siebie. Dołączysz?

 

 

O „obrażaniu uczuć religijnych”, obrażonych i obrażających. Kilka punktów podsumowania wydarzeń wiadomych.

46445099_1434609926668906_4348134627437707264_n

Sam zwrot „obraza uczuć religijnych” jest co najmniej idiotyczny, bo żadne uczucia, także religijne, nie mają poczucia własnej wartości ani honoru, które można obrazić. Nie ma także racjonalnego kryterium pozwalającego bezstronnie odróżnić zachowania, które urażają uczucia religijne, od takich, które ich nie urażają. Nie posiadam jednak ani kwalifikacji zawodowych, ani odpowiedniej wiedzy merytorycznej, aby uzasadnić semantyczną niejasność i dowolność interpretacji zjawiska zwanego „uczuciem religijnym” i kwestią jego ewentualnego obrażania. Zwrot ten nasuwa jednak kilka refleksji, które brzmią następująco, a do których uprawnia mnie korzystanie z dobrodziejstw zdrowego rozsądku:

  1. To co współobywatele katolicy nazywają „obrazą uczyć religijnych” jest ich dyskomfortem wynikającym z przekonania, że ich poglądy i wiara są poglądami i wiarą wszystkich obywateli zamieszkujących Polskę (obawiam się, że przekonanie to wychodzi także poza granice tego kraju). Taki pogląd jest naturalnie w państwie prawa i w cywilizowanych społeczeństwach odrzucany, ponieważ prowadzi do nietolerancji, dominacji, cenzury i tendencyjności w ferowaniu wyroków. Nikt z nas nie ma ani prawa, ani żadnej mocy by stwierdzić, że jest orędownikiem prawdy ostatecznej. Człowiek jest piękny, twórczy i rozwija się tylko dzięki różnorodności i czerpania z wiedzy, przekonań i doświadczeń innych ludzi.
  2. Sami katolicy mocno działają na polu zabrania sacrum swoim symbolom. Krzyże w każdym szpitalu, na poczcie, czy w klasie – nota bene świeckiej szkoły – są tego najlepszym przykładem. Dodatkowo nieustannie wykorzystywane także w sporach politycznych łączą się silnie z politycznymi poglądami, stają się częścią ideologi, a to z góry skazuje je na symbole agresji, nietolerancji oraz ograniczenia swobód obywatelskich. Ich sacrum chyli się ku profanum. Symbole chrześcijańskie także są nieodzownym elementem popkultury i konsumpcjonizmu.
  3. Skrajne przewrażliwienie katolików na punkcie obrazy uczuć działa również jednostronnie. Działając nieustannie z postawy wyższości obrażają tym samym wartości, o które się w gruncie rzeczy obrażają. Wydaje się nawet, że samo bycie ateistą, bądź wyznawcą innej wiary jest już najwyższą obelgą i znieważeniem. A przecież zarówno prawo, jak i ogólne zasady współżycia społecznego powinny wolność wyznania i poglądów gwarantować.
  4. Artur Schopenhauer w „Dialektyce erystycznej, czyli sztuce prowadzenia sporów” pisał: za oskarżeniem (w tym wypadku o obrazę uczuć religijnych) często formułowanym na podstawie szczątkowych informacji lub własnych mniemań, idzie atak personalny, który dodatkowo podgrzewa atmosferę i przenosi ciężar głównego zarzutu, zwykle pozbawionego racjonalnej mocy, na sferę emocji.” Warto też takie emocje studzić i jeśli czytało się Biblię, zastanowić razy kilka nad oskarżeniem drugiego człowieka.
  5. Publiczne znieważenie przedmiotu czci religijnej – o ile nie kwalifikuje się jako faktyczny wandalizm, a takich faktu istnienia takich sytuacji nie wykluczam – to już wyłącznie sprawa prawa kanonicznego, a nie legislatury państwowej – chyba, że jesteśmy obywatelami państwa wyznaniowego.

Człowiek jest niezwykły i skomplikowany. Do utrzymania warunków życia społeczeństw i stworzenia im szansy rozwoju niezbędna jest różnorodność i dialog.

„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka [tkwi] w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata.” (Mt 7,1-5)

„NUNC EST BIBENDUM”

Chyba większość z nas rozpoznaje jego postać i doskonale umie przyporządkować ją do właściciela. Wrósł na stałe nawet w młodą historię regionu, wraz z producentem opon, którego prezentuje. Mnie zawsze nurtowało pytanie o jego kolor, wszak opony są czarne i o jeden z przewodników o tej samej nazwie. Oto krótka opowieść o białym ludziku i wymarzonych kulinarnych gwiazdkach.

6441581_original

Bibendum, zdrobniale Bib lub Bibelobis, to jego właściwa nazwa, czy też imię. Postać „żywej opony” zagościła już na dobre w naszej świadomości, chociaż początkowo wyglądała nieco inaczej niż znany obecnie „ludzik Michelin”.

Bibendum ujrzał światło dzienne jako pomysł po odwiedzinach przez założycieli firmy Michelin, braci Edouarda i André, targów Universal and Colonial Exposition w Lyonie. Tam podobno, zobaczywszy wielką wieże ułożoną z rowerowych opon, skojarzyli ją z postacią ludzką, a pomysł spodobał im się na tyle, by wkrótce zaangażować profesjonalnego rysownika do realizacji wizualnej tego pomysłu.

Kilka lat później, rysownik Marius Rossilion przedstawił braciom plakat, który powstał na zamówienie jednego z monachijskich browarów. Na plakacie tym pokazany był mężczyzna wznoszący w górę kielich za słowami „Nunc est bibendum”, czyli „Czas się napić! Pomysł spodobał się braciom Michelin, został przez nich zaakceptowany i tak oto powstał pierwszy plakat, a na nim ludzik złożony z opon, wznoszący kielich, w którym zamiast piwa znajdziemy potłuczone szkło i gwoździe. Pierwotne hasło rozbudowano do brzmienia: „Czas się napić…za twoje zdrowie. Oponom Michelin nie straszne żadne przeszkody”.

bibendum

I tak ludzik z opon zaczął podbijać świat. Pojawiał się wszędzie wpisując się w umysły i przechodząc przeróżne wizualne przemiany. Dopiero po wielu latach obrał swoją ostateczną postać, znaną doskonale w dniu dzisiejszym. Kiedy jeszcze było to dobrze widziane, palił papierosa, by go potem porzucić, kiedy palenie stało się passe. Nieco schudł i odmłodniał, a także nabrał dynamiczności nawiązując oczywiście do sportowych aspiracji reprezentowanego producenta opon.

I na koniec oczywiście kolor! W czasach powstania sympatycznego ludzika opony były białe! Tak jest! Znacznie później do gumowej mieszanki zaczęto dodawać sadzę w celu wzmocnienia jej struktury.

Niektórzy z Was słusznie zatrzymali myśl na chwilę i dobrze skojarzyli, że jest również przewodnik o tej samej nazwie co firma będąca właścicielem naszego oponowego ludzika – Michelin. I nie myli się ten, kto sądzi, że ich historia się łączy.

Tak jak Andre Michelin nie miał żadnych wątpliwości, że Bibendum na stałe wpisze się w nasze umysły, tak nie miał wątpliwości w 1900 roku, kiedy powołał do życia najpopularniejszy kulinarny przewodnik na świecie. Tak, to właśnie twórca sławnej fabryki opon! Początkowo miał być jedynie bezpłatnym dodatkiem, książeczką informacyjna o warsztatach, sklepach z oponami, czy stacjami paliw i obowiązujących na nich cenach, czy wykazem miejsc, w których można coś zjeść w czasie podróży.

Tak było do 1920 roku, kiedy to według opowieści, bracia Michelin zobaczyli stertę przewodników podpierającą stół i będącą podkładką pod brudne narzędzia w zakładzie mechanicznym. W 1926 roku przewodnik oprócz własnej ceny wprowadził ocenę gwiazdki, którą oznaczano restauracje z dobrym jedzeniem, chociaż zamysłem twórców zupełnie nie było stworzenia wyroczni kulinarnego świata. Gwiazdki miały być jedynie sugerowanym miernikiem wysokości cen do prezentowanej jakości. Jednak wiemy, że Francuzi są bardzo wrażliwi, jeśli chodzi o temat kulinarny i tak oto gwiazdki powoli stały się wyznacznikiem oceniającym restauracje, później również domki wyznacznikiem oceny hoteli.

Obecnie przewodniki Michelin można podzielić na serię przewodników kulinarnych (Czerwone przewodniki), opisujących hotele i restauracje, oraz serię przewodników turystycznych (Zielone przewodniki), opisujących miasta, regiony i państwa pod kątem ich atrakcyjności turystyczno-krajoznawczej. Każdy szanujący się restaurator czy hotelarz marzy o przyznaniu mu gwiazdek tak bardzo, jak obawia się anonimowych kontroli mogących pogrążyć jego firmę jednym, nieprzychylnym wpisem. Podobno już jedna gwiazdka zwiększa obroty restauracji czy hotelu aż o 40%!

Zapewne Andre Michelin nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważny stanie się jego „dodatek do opon” i jak silnie w świadomości utrwali się pulchny, biały ludzik. A wszystko zaczęło się od pomysłu pewnych Francuzów…

„Między wzniesioną dłonią a owocem drzew…”

Drzewo to od zawsze najpotężniejsza roślina będąca uosobieniem bogów, symbolem połączenia sił podziemia (korzenie), sfer niebiańskich i kosmicznych (korona) z ziemskim bytem(pień). Drzewo to oś świata, świątynia, siedziba dobrych i złych duchów. Pod drzewem narodził się Budda i Wisznu. Plemiona pruskie wierzyły, że kobieca dusza odradza się w lipie, męska w dębie. Drzewo to symbol życia, płodności, wiadomości dobrego i złego. Drzewa otaczają nas wszędzie, ich symbolika przeplata się tez nieustannie w literaturze.

 

970208_659503354067262_618039246_n

W prastarych wierzeniach bardzo często przypisywano konkretnym gatunkom drzew bardzo precyzyjnie określoną symbolikę związaną z typami psychiki ludzkiej, z ich temperamentem i predyspozycjami. I tak na przykład, aloes symbolizował troskę, umartwianie się; cedr – potęgę, dumę, niezniszczalność i pychę; jesion – głęboką wiedzę, która daje moc; palma – zasłużone zwycięstwo, stanowczość i boskie błogosławieństwo.

Może podświadomie ta magia sprawia, że wielu z nas lubi otaczać się pięknymi przedmiotami z drewna. Dotykać je, patrzeć na wzory, odcienie i czuć ich zapach. I wtedy trafiamy do ludzi takich jak Jacek Filipowicz. Filipowicz Wooden Jewelry

Mieszka w Olsztynie, zbiera zabytkowe aparaty fotograficzne, lubi żeglowanie, ma kolekcję kieliszków do wódki z całego świata. Kiedyś chciał być fotografem przyrody, zarzucił ten pomysł, jednak niejedna jego praca, która oglądam na ekranie monitora podpowiada, że może to był błąd. Pociąga go egzotyka Australii, jej niepowtarzalny krajobraz. Sam śmieje się, że to fascynacja surfingiem – wcześniej wiele lat jeździł na deskorolce. Uważnie przygląda nam się zza szyby terrarium wąż Tequila.

Jacek od ponaf 10 lat zajmuje się też tatuażem i piercingiem, swego czasu to zainteresowanie sprawiło, że spędził jakiś czas na Cyprze. Tatuaż jest fascynacją, piercingiem zajmuje się osobiście. Teraz marzy mu się własna firma…a w niej wszystko z drewna.

Trzy lata temu oczarowało go drewno, wzory kolory. Jego kumpel robił rękojeści do noży. Stąd też drzewo egzotyczne. Pozostawały jakieś ścinki, kawałki, wszystko układało się w całość.

Wszystkiego, czego się nauczył, wypracował sam. Brak mu wielu narzędzi, które znacznie przyspieszyłyby i usprawniły pracę, ale nie brak pasji i zamiłowania.

Wzory są przeważnie geometryczne, matematyczne wręcz, takie trochę niepasujące do twórcy. Osobiście kilka spotkań wystarczy, by zauważyć, że mamy do czynienia z osoba skromną, może nawet nieśmiałą?… Być może to sprawia, że drewniana biżuteria jego autorstwa nie jest jeszcze szeroko znana w regionie. Czasem przebija się ten, kto najgłośniej krzyczy, a nie ten, który ma naprawdę coś do powiedzenia…

A szkoda to wielka, zwłaszcza dla tych, którzy lubią naturalne tworzywa, niebanalne połączenia, indywidualne podejście do biżuterii. Wszak ozdoba ta mówi do innych, jest swego rodzaju przekazem, informacja o nas samych.

Ręczna robota, indywidualne wzory, niejednokrotnie na zamówienie. Czasem powstają z zamierzonego wzoru, innym razem tworzą się w rękach Jacka, sklejane, łączone kawałki podpowiadają finalne rozwiązanie.

Czas nie liczy się przy pracy, płynie od początku do końca. Czasem jest niełaskawy, a czasem sprawia, że przy jednym podejściu koncepcja otrzymuje swój ostateczny kształt.

Jacek ma swoje faworyzowane gatunki, przede wszystkim zależne od tego, jak dają nad sobą pracować. Używa też połączeń ze srebrem i bursztynem. Marzy mu się w przyszłości galanteria biurowa a nawet meble.

I ja jestem oczarowana patrząc, jak mieni się to pięknie w świetle, jakie kolory może mieć naturalne drewno. Doceniam pracę, misterne wręcz wykonanie, czas i duszę zaklęta w każdym z tych ozdobnych przedmiotów. Popatrzcie sami. Ja już wybrałam.

 

Krótka opowieść o Hindenburgach

Pierwszy bohater tej krótkiej opowieści czując zbliżającą się śmierć, w roku 1934, spisał testament polityczny, w którym wyraził opinię, że narodowy socjalizm w Niemczech jest przejściowy. Jakże się pomylił, kiedy dzień przed jego śmiercią Hitler, łącząc stanowisko kanclerza i prezydenta stworzył formalnie narodowo-socjalistyczna dyktaturę. Paul Ludwig Hans Anton von Beneckendorff und von Hindenburg. Takiego przebiegu wydarzeń nie przewidział…

348295

Pewnie twórcy i budowniczowie kolejnego „Hindenburga”, o którym będzie ta opowieść – tym razem sterowca LZ-129, też nie spodziewali się takiego obrotu spraw i spektakularnego zakończenia istnienia tej imponującej konstrukcji.

A miała ona długość 245 m, średnicę 41 m, zawierała 200 tys. m³ wodoru w 16 zbiornikach. Sterowiec ten osiągał prędkość maksymalną 135 km/h ! Po wystartowaniu z Frankfurtu z 97 osobami na pokładzie i po trzydniowej podróży przez Atlantyk, sterowiec spłonął 6 maja 1937 r. podczas cumowania na amerykańskim lotnisku w Lakehurst.

Historia pierwszego jak i drugiego Hindenburga ściśle łączy się naszym regionem. Zacznijmy więc może od sterowca…

W 1913 r. miasto Allenstein zakupiło w Dywitach teren o powierzchni 111 hektarów, gdzie utworzono „stację balonów wojskowych”. Pod koniec roku prace przy hali sterowcowej byty już mocno zaawansowane. Kosztowała ona w sumie ok. 400 tys. marek i miała wymiary: 200 m długości, 44 szerokości i 34 m wysokości, a mieściły się w niej dwa takie zacne „latające cygara”.

Stacjonujące tu okresowo podczas pierwszej wojny światowej sterówce, brały udział w walkach na froncie, wykonywały też loty patrolowe i rozpoznawcze. Dowódcą jednego z zeppelinów korzystających w 1915 r. z olsztyńskiej hali był Ernst Lehmann, znany później jako kapitan sterowca nie innego, jak właśnie wyżej wspomnianego pasażerskiego LZ 129 „Hindenburg”. Lehmann pilotował sterowcem z lądu podczas jego ostatniego przelotu przez Atlantyk, zakończonego katastrofą. Niektórzy uważają nawet, że stał on na czele sabotażu i kazał zniszczyć „Hindenburga”.

Po przegranej wojnie Niemcy rozebrali całe lądowisko, wraz z zapleczem magazynów, kotłownią, a nawet własną stacją meteorologiczną. W 2012 r. została oddana do użytku ścieżka historyczno – edukacyjna poświęcona istniejącemu w Dywitach lądowisku sterowców. Po samym lądowisku zostały już tylko stopy do cumowania, fragmenty torowiska do hangaru… Cień minionej świetności, wspomnienie i trochę fotografii…

Po drugim z naszych bohaterów istniała równie imponująca pamiątka, jak te wielkie hangary, jednak tak samo jak wspomniane lotnisko sterowców, nie dotrwała do naszych czasów, bynajmniej nie w takiej formie, jak zamierzono. A mowa tu o mauzoleum marszałka Paula von Hindenburga, pomiędzy Królikowem, Sudwą i Olsztynkiem.

Pomnik-mauzoleum powstało dla uczczenia zwycięstwa Niemców nad armią rosyjską w sierpniu 1914 r., a w roku 34 uroczyście pochowano tam zmarłego marszałka .Pomysł uczenia niemieckiego zwycięstwa narodził się w 1919 roku, w piątą rocznicę bitwy, w której to wojska niemieckie pod dowództwem generała Paula Hindenburga rozbiły w sierpniu 1914 roku armię rosyjską generała Samsonowa.

31 sierpnia 1924 roku, w dziesiąta rocznicę bitwy, odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego, w której uczestniczyło około 60 000 osób, głównie weteranów pierwszej wojny światowej. Kamień węgielny wmurował osobiście feldmarszałek Paul Hindenburg.

Budowla nawiązywała do sławnego Stonehenge – osiem dwudziestometrowych wież połączonych murami i ustawionych tak, że całość tworzyła okrąg. Pomnik usytuowano w środku rozległej, otwartej przestrzeni na sztucznie usypanym wzgórzu. Pusty dotychczas teren zadrzewiono sadzą ponad 1000 dużych dębów. W ten sposób powstał obecnie istniejący park ulicy 22 Lipca.

18 września 1927 r., tym razem w 80. rocznicę urodzin Hindenburga nastąpiła uroczystość odsłonięcia czy też otwarcia pomnika. Melchior Wańkowicz, który widział pomnik w latach 30-tych, tak wyraził swoje wrażenia – ‚pomnik bitwy pod Tannenbergiem wyrósł z samych głębi niemieckiego ducha, duch pomnika gorzej niż żołdacki, bo dorobkiewiczowski, hohenzollernowski’.

Niewątpliwie największą uroczystością w dziejach pomnika był właśnie pogrzeb Paula Hindenburga. Wbrew jego woli i założeniom pomnika, został on zamieniony, zgodnie z życzeniem Hitlera w mauzoleum. Przy dźwiękach dzwonów i huku salw armatnich złożono trumnę z feldmarszałkiem w jednej z wież. Hitler, obecny na pogrzebie, wygłosił mowę pożegnalną używając w teatralnym geście górnolotnych słów: „Toter Feldherr, geh’ ein In Walhalla!”

Równie smutny koniec czekał też i pomnik, jak i lotnisko sterowców pod Dywitami. W nocy z 21 na 22 stycznia żołnierze niemieccy widząc nadciągający koniec i swoja porażkę, wysadzili wieżę wejściową oraz wieżę Hindenburga. Reszty nie zdołali zniszczyć, zapewne z braku materiałów wybuchowych i czasu. Przed niszczeniem zdążono wywieźć zwłoki Hindenburga i jego zony oraz całe wyposażenie mauzoleum

Jednak to właśnie po wojnie zaczęła się faktyczna dewastacja budowli. Zerwano płyty granitowe z dziedzińca, część z nich posłużyła jako materiał budowlany przy wznoszeniu Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie oraz Domu Partii, część płyt użyto przy budowie pomnika wdzięczności dla Armii Czerwonej w Olsztynie.

Elementy można znaleźć też przed jednym z domów przy ul. Emilii Plater w Olsztynie (tzw. Willa Moczara). Niejeden chlewik czy kurnik ma dzisiaj ściany z cegieł pamiętających mauzoleum. Z pomnika pozostały jedynie fundamenty ukryte głęboko w ziemi i wzgórze z wgłębieniem w środku. Wszystko to zasypane, zniszczone, zarośnięte chwastami… Tak samo, jak po lotnisku i sterowcach pozostały wspomnienia, opisy i kilka zdjęć.

Opowieść o Hindenburgach, którzy wznieśli się wysoko, byli obiektem podziwu i dumy, wielką obietnicą i nadzieją. Po obu niewiele zostało, wspomnienie, kilka fotografii…

fot. Olsztyn, Ratusz miejski

jak cymbał brzmiący…

Struny rozciągnięte na drewnianej płycie rezonującego pudła w kształcie trapezu.
Naciągnięte pasma strun zaczepione o kołki, podobne do fortepianowych.
Do wydawania dźwięków używa się dwóch drewnianych pałeczek.

P1010576 (800x600)

Tak w telegraficznym skrócie można opisać instrument o nazwie cymbały. Sama nazwa jest rzeczownikiem pochodzenia obcego (czes.cymbál, cimbál, niem. zimbal, wł. cembalo, łac. cymbalum, gr. kýmbalon). Zapożyczyliśmy go już dawno temu do polskiej mowy, lecz ostatecznie zachowała się i upowszechniła nazwa w liczbie mnogiej jako te CYMBAŁY. Wraz z rzeczownikiem upowszechniły się także jego różne znaczenia: 1. ‘dzwon w zegarze’, 2. ogólnie ‘dzwoneczek, brzękadło’; 3. ‘tzw. mikstura, tzn. głos pomocniczy w organach’. Tyle teorii.
Czymże sobie zatem zasłużyły cymbały, a właściwie cymbał, by stać się określeniem lekceważącym, używanym w mowie potocznej dla człowieka ograniczonego, niezaradnego życiowo, głupca i gamonia – jednym słowem „cymbała” i zarazem opisanym wyżej instrumentem?
Pierwsza wskazówka pojawia się już w najpopularniejszej księdze świata – w Biblii. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący – pisał święty Paweł w najbardziej chyba znanym fragmencie swojego pierwszego Listu do Koryntian. Tekst ten wymieniający brzęczącą miedź i brzmiący cymbał jest metaforą do czegoś co jest puste, bezużyteczne i bezwartościowe. Jednym słowem cymbał wyda dźwięk dopiero wtedy, gdy zostanie uderzony, w przeciwnym wypadku pozostaje nic nie wart. Prawdopodobnie takie skojarzenie poprowadziło do puszczenia w obieg (przypisywane poecie oświecenia – Franciszkowi Zabłockiemu) przenośnego sensu słowa cymbał jako pustego i nic nieznaczącego głupca, który wkrótce stał się synonimem określeń: tuman, niezdara, głupiec, fujara, bałwan. Wkrótce także głupiec krzykliwy i gadatliwy. Z czasem rzeczownik przybrał także dość nieeleganckiego znaczenia określającą tylną cześć ciała i stąd można było dostać w cymbał lub kopnąć kogoś w cymbał („Wziął kaducznie w cymbał”, „Dał mu w dupę, w sepet, w cymbał, w chałupę, w zadek, w starą panią”).
Sam instrument jest niezwykły i ma bogatą historię. My kojarzymy go głównie z kapelami ludowymi, a szlachetność jego znana była już przed wiekami na dworach całego świata. Pierwsze przedstawienie prostego chordofonu, który można określić jako cymbały uderzane, znajduje się na asyryjskiej płaskorzeźbie w Kyindjuk z 3500 roku p.n.e.! Ciekawostką jest, że choć cymbały były obecne w Polsce już w XVII wieku, w muzyce wiejskiej stały się popularne dopiero w XIX wieku. Tak tak, nie odwrotnie. Na przestrzeni wieków cymbałów używano w środowisku dworskim do zabawy, tańca. Towarzyszył on także wędrownym muzykantom i grupom teatralnym. Cymbaliści grali dopiero później w gospodach i karczmach oraz na weselach i jako akompaniatorzy do tańca. I z pewnością nie jest przypadkiem, że nazwa używana obecnie w wielu krajach Europy zachodniej DULCIMER jest połączeniem słów greckich i łacińskich „dulce” i „melos” co oznacza „piękny dźwięk”. Jak widać doceniany był przez wszystkie grupy społeczne.
„Historycy instrumentów muzycznych wskazują, że na ziemie polskie cymbały wchodziły zarówno od Wschodu, szlakiem karpackim, ale i od strony Bramy Morawskiej, czyli z Zachodu. Warto pamiętać, że i na Śląsku Cieszyńskim, i w Beskidzie Śląskim mniej więcej do okresu międzywojennego były odnotowywane przypadki gry na cymbałach. Często była to zasługa wędrownych kapel cygańskich. Na Kresach grę na cymbałach przejmowano od Żydów” – mówił etnomuzykolog Piotr Dahlig w wywiadzie dla Polskiego Radia. Kogo zainteresuje temat ten koniecznie powinien przeczytać jego książkę „ Cymbaliści w kulturze polskiej” Warszawa 2013.
Techniki gry na cymbałach są bardzo różne, podobnie jak samo brzmienie, wygląd czy budowa instrumentu. Instrument zwany jest także pod różnymi nazwami w różnych krajach: tympanon – we Francji, hackbrett – w Niemczech, cymbalom na Węgrzech, czy dulcimer w Anglii.
W polskiej kulturze tradycyjnej występują właściwie dwa rodzaje cymbałów – rzeszowskie i wileńskie. Ten pierwszy jest dużo większy i pełni w kapelach głównie funkcję rytmiczną uzupełniającą melodię, akompaniującą. Cymbały wileńskie pełnią zarówno funkcję uzupełniającą rytm i harmonie między dźwiękami melodii, ale często bywają także instrumentem solistycznym. Cymbały przywędrowały do nas po II WŚ głównie wraz z przesiedleńcami z wileńszczyzny i wpisują się pięknie od lat w barwny tygiel kulturowy Warmii i Mazur. Na szczęście tradycja grania na cymbałach kontynuowana jest przez następne pokolenia, chociażby za sprawą mojego nauczyciela – Pawła Grupkajtysa ( słów kilka o Pawle od niego samego)
Sprawni cymbaliści potrafią odnaleźć się chyba w każdym sposobie grania i każdej sytuacji muzycznej. Wszechstronność instrumentu i niepowtarzalność wibrującego dźwięku, długiego współbrzmienia sprawia, że jest w nim zaklęta magia. Niezależnie od wybrzmiewającej melodii towarzyszy tym dźwiękom pewien niepokój, ciekawość i klucz do ukrytych drzwi wyobraźni.

12495081_10204523057236289_8839800119724498192_n

Fotografia pochodzi z jednej z odsłon cyklicznej imprezy, tzw. Zjazdu Jankielów, odbywającej się na lidzbarskim zamku od 1978 roku do 1988. Później została ona wchłonięta przez Kaziuki Wilniuki. występy odbywały się na dziedzińcu i przy amfiteatrze.
więcej zdjęć: http://centrumkulturystraduny.elk.pl/cymbaly/galeria/cymbalisci_warm-maz/index.html

a jak się robi cymbały obecnie można obejrzeć tutaj:

Ołtarz z kościoła św. Jana Chrzciciela i św.Rocha w Jonkowie

11301537_985372591506172_1598434797_nOłtarz z kościoła p.w. św. Jana Chrzciciela w Jonkowie opisuje dla wielu najtrudniejszy moment w ludzkim przeżywaniu swego istnienia – moment śmierci człowieka. Sceny tam przedstawione ilustrują ostateczność w świetle nauki Kościoła katolickiego. Przyjrzyjmy się zatem bliżej obrazom, językowi symboli, spinającemu klamrą ziemskie przeznaczenie człowieka.
Wobec tajemnicy śmierci i ostateczności poszukujemy rozwiązania i odpowiedzi na nurtujące kwestie. Wielu pochyla się ku teologii chrześcijańskiej, a dokładnie jej działowi zwanemu ESTACHOLOGIĄ i chociaż na chwilę próbuje odsłonić tajemnicę. Estachologia zajmuje się nie tylko ostatecznością człowieka, ale również i świata, porusza temat życia pośmiertnego, kiedy to dusza zostaje za swój żywot osądzona i otrzymuje nagrodę bądź karę. Czyli mówi o śmierci i zmartwychwstaniu, o powtórnym przyjściu Chrystusa i sądzie, o niebie, czyśćcu i piekle, ale także o człowieku w jego relacji do Boga.
Kompozycję ołtarza z kościoła w Jonkowie stanowi układ sześciu scen pokazanych w formie płaskorzeźb, ułożonych jak tryptyk. W zwieńczeniu ołtarza pokazane są wizerunki św. Józefa i św. Archanioła Michała – patronów dobrej śmierci.
W części środkowej ołtarza, w dolnej kwaterze oglądamy celebrację Mszy Świętej, w górnej scenę Ukrzyżowania, i to chyba ona zwraca największą uwagę (obok sceny Czyśćca) oddziałuje niezwykle silnie na oglądającego. Pokazana tu Msza Święta to msza za zmarłego – ksiądz ubrany jest w czarny ornat – to jakby początek tajemnicy śmierci. To też jedyna możliwość, moment, kiedy modlitwą możemy jeszcze wspomóc umierającego. Scena powyżej to ognie piekielne, ginące w nim dusze, a nad tym wszystkim scena Ukrzyżowania i dwa anioły, które zbierają krew z ran Jezusa.
Sceny po lewej stronie ołtarza kwatery pokazują – cierpiących w ogniu czyśćca lub już w ogniu piekielnym?(dolna) oraz tronującą Maryję, która prawą rękę trzyma w geście, który próbuje ratować te cierpiące dusze, a lewą wskazuje na niebo (górna).
W słowniku teologicznym czytamy: „Czyściec — oznacza stan bolesnego oczyszczenia po śmierci. Istnieje w Kościele wiara, że nie wszyscy zbawieni doznają zaraz po śmierci szczęścia w niebie. Niektórzy przechodzą stan oczyszczenia przez cierpienie i w tym stanie mogą być wspierani modlitwami wiernych na ziemi”. Czyli pomimo odbytej mszy, pojednania się z Bogiem i uczestnictwa w wiecznym zbawieniu trzeba przejść przez czyściec, by osiągnąć to upragnione Niebo. Nie jest to jednak kara, czy potępienie, a jedynie stan przejściowy, gdzie dusza może pozbyć się ostatecznie tego wszystkiego, co skłaniało ją w jej ziemskim bycie do popełniania grzechów. Ten stan przejściowy, długość oczekiwania na upragnione zbawienie ( bądź potępienie) zależy w znacznej mierze również od żarliwości wstawiennictwa żywych, bliskich, którzy pozostali na ziemi. To też swego rodzaju transakcja wiązana, gdyż wyzwolone dusze, wychodzące z czyśćca wspomagają żywych modlących się w ich intencji. Samo oczyszczenie zaś dokonuje się przez „ogień”, który nie jest fizycznej natury, lecz jest niejako bólem duchowym wynikającym z uświadomienia własnych niedoskonałości. Tronująca Matka Boska pokazana na kwaterze górnej z lewej strony posiada największą moc w ratowaniu dusz przebywających w czyśćcu. Pokazane obok niej anioły są niejako pośrednikami pomagającymi w przechodzeniu dusz do Nieba.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Piekła i tego czym odróżnia się od Czyśćca. Podobnie jak Czyściec, to raczej nie miejsce a stan, w którym przebywają potępione anioły i zmarli, którzy na zawsze, nieodwracalnie zostali oddzieleni od Boga, a wyłącznie w Bogu można odnaleźć szczęście i cel, dla którego człowiek został stworzony. Umierający będący w stanie grzechu idą bezpośrednio do piekła, a czynią to z własnego wolnego wyboru, wykluczając się jednocześnie z dostąpienia obcowania z Bogiem i świętymi. Ten stan to właśnie Piekło. Piekło funkcjonuje oczywiście w wyobrażeniach różnych kultur, tradycji i sztuk wizualnych w różnych formach. Podobnie jak i przedstawienie diabła, a to już temat na inną, dłuższą opowieść.
Prawa strona ołtarza to dwie kolejne sceny – dolna przedstawia umierającego człowieka przyjmującego sakrament chorych, górna to Chrystus sądujący w towarzystwie aniołów prowadzących zmarłego do nieba. W tej samej górnej scenie u dołu pokazany jest również diabeł pokonany przez Chrystusa, któremu nie udało się pozyskać kolejnej duszy. Umierający człowiek przyjmuje wiatyk, czyli komunię świętą traktowaną jako pokarm na drogę życia wiecznego.
Ołtarz z Jonkowa jest doskonałym przykładem przedstawienia chrześcijańskiej wizji umierania i śmierci, a jednocześnie jest piękną barwną opowieścią.

fot. Krystyna Janusz

Chorągiew nagrobna z Susza

Upamiętnianie osób zmarłych wpisane jest w historię każdej z cywilizacji. Chorągwie nagrobne stanowią jedną z najbardziej niezwykłych symbolicznych form takiego upamiętnienia. W Prusach moda na nie pojawiła się już na początku XVII wieku i przywędrowała prawdopodobnie z Polski. Dzisiaj kilka słów o jednym z tych niewielu zachowanych zabytków.
10352194_725347054224802_5819025985735304483_nMetafory i znaczenia takiego typu pamiątek doszukiwać się w niej można idei „żołnierza chrystusowego” czy też celowego naśladownictwa sztandarów cesarza Konstantyna, któremu anioł rzekł, by przed bitwą namalował krzyże na tarczach i sztandarach swego wojska, co miało przynieść mu oczekiwane zwycięstwo.
Wykonywano je z różnego tworzywa: tekstyliów czy blachy (miedzianej bądź żelaznej). Najczęściej przybierały formę prostokątną zakończoną trójkątnym wycięciem, o sporych rozmiarach – nawet do 3 metrów. Zdobione były dekoracją malarską – awers przeznaczano zazwyczaj na portret zmarłego w postawie adoranta, rewers ukazywał ikonografię heraldyczną, napisy biograficzne, cytaty z Pisma Świętego oraz różnorodne symbole nawiązujące do śmierci, jak kosy, sierpy, czaszki, klepsydry.
Chorągwie takie sporządzano niewątpliwie by przedłużyć pamięć o zmarłym, ale także względy praktyczne skłaniały do wyboru takiego właśnie upamiętnienia. Wykonanie i ustawienie kamiennego epitafium było dość kosztowne, a cena chorągwi to był wydatek ok 1/3 takich kosztów. Pamiętać należy, że co znakomitsi zmarli chowani byli w rodzinnych kryptach, wystarczyło więc zawiesić nad nią lub obok chorągiew z przedstawieniem zmarłego.
Chorągiew pogrzebowa to swego rodzaju epitafium dla zmarłego. Wystawiana była zazwyczaj męskim przedstawicielom wielkich, wybitnych rodów dawnych Prus. Pod koniec XIX wieku, z tych właśnie terenów znanych było ponad 100 takich zabytków. W chwili obecnej znamy 11 zachowanych, z których 4 znajdują się w zbiorach Muzeum im. Wojciecha Kętrzyńskiego.

Zachowana chorągiew Wilhelma Albrechta Schack von Wittenau, znajdująca się w kościele pw. św Antoniego w Suszu wykonana jest z miedzianej blachy, otoczonej złoconymi imitacjami liści. Na frontalnej stronie znajduje się namalowane olejną farbą przedstawienie zmarłego w siwej peruce. Klęcząca ze złożonymi rękoma postać odziana jest w stalowoczarną zbroję ze złoconymi fragmentami łączącymi poszczególne części. Biodra opasane są czerwoną szarfą, u której z lewej strony przywieszony jest rapier ze złoconą rękojeścią, przy lewej nodze znajduje się także hełm z biało-czerwoną kitą. Kolana ułożone są na poduszce, na której leży regiment – krótka laska będąca oznaką władzy oficerskiej. Pod poduszką znajdują się fragmenty uzbrojenia, bębny wojskowe i chorągwie: szwedzka i księstwa Holsztyn-Gottorp.
Po obu stronach postaci anonimowy twórca namalował herby rodzinne, ojca (min.: Schack, Pilgram, Ludzicki, Kreytzen, Ranschken) i matki (min.: Sack von Osten Sacken, Lambsdorf, Polenz). W dolnych rogach, w ozdobnych kartuszach znajdują się także inicjały”W”- Wilhelm. Z prawego górnego rogu wychodzą, jakby z nieba złociste promienie, po drugiej stronie postaci widnieje osobno herb Schack von Wittenau: modry wilk na czerwonym tle, wyskakujący z czerwono-modrej szachownicy.
Na rewersie chorągwi znajduje się biograficzny napis epitafijny, z którego dowiadujemy się o pełnionych przez zmarłego funkcjach wojskowych i dobrach, które posiadał, min.: Nipkowo Małe i Duże, tu określone jako „Dorfen Rosenbergschen”. (Opis szczegołowy chorągwi pochodzi z Die Bau- und Kunstdenkmaller der Prowinz Westpreussen. Kreis Rosenberg )
Postać zmarłej osoby na chorągwiach wyobrażana była jako żywa w dniu swojego odejścia. Patrząc na przedstawienie Wilhelma Albrechta twierdzić można, że przedstawia go mniej więcej w wieku, w którym zmarł, czyli 63 lat.
Wróćmy więc jeszcze do osoby, której poświęcony jest omawiany zabytek. Rodzina Schack von Wittenau (również Schach, w źródłach polskich – Szack, Szak) przybyła do Prus z Czech na przełomie XV/XVI wieku. Nabyli tu liczne majątki – w Stążkach, Balewie, Rodowie oraz Nipkowie. Zajmowali również wysokie i korzystne posady w administracji i wojsku.
Wilhelm Albrecht Schack urodził się 10 kwietnia 1668 r. jako syn suskiego starosty. Rodzina jego od 1671 r. posiadała przywilej patronatu nad suskim kościołem, w którym również byli chowani. On sam jako generał służył królowi Danii i Norwegii, pełniąc przy tym funkcję pułkownika gwardii przybocznej. Niewykluczone, że w latach 1700-1720 brał udział u boku króla Fryderyka IV w wojnach przeciwko Szwecji i Holsztynowi. Zmarł 22 maja 1731 r., pochowany został w rodzinnej krypcie w kościele miejskim w Suszu.
Chorągiew z Susza to zabytek wyjątkowy, najwyższej klasy. Obecnie niestety znajduje się niestety w kaplicy pogrzebowej, w nieodpowiednich warunkach, wśród mioteł, taczek i innych narzędzi ogrodniczych. Tam również znajduje się płyta grobowa z herbem rodziny Schack von Wittenau, wykonana po 1838 r. Wielka szkoda, że taki wyjątkowy zabytek nie jest dostępny dla większego ogółu i nie ozdabia pięknego suskiego kościoła dodając mu dodatkowego blasku.

Sanktuarium Maryjne Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa w Krośnie

Najpierw była tu wieś, później odnaleziony przez bawiące się dzieci posążek z białego kamienia. Obecnie jest to jedno z najpiękniejszych i równocześnie zapomnianych miejsc na Warmii. Dzisiaj odwiedzimy zespół pielgrzymkowy w Krośnie koło Ornety.
DSC_6719Dokładnie nie wiadomo, kiedy Krosno stało się ośrodkiem pątniczym. Pierwsza, wiarygodna wzmianka mówi o tym, że właściciel ziemi – Jakub Barcz, w roku 1593 wzniósł w miejsce starej, zniszczonej kaplicy z cudowną figurką nową i większą. W kolejnym też roku biskup warmiński wydał przywilej pozwalający wystawienie tam karczmy dla pielgrzymów. Pojawiły się również w tym okresie pierwsze wzmianki o tym, że miejsce to słynie z cudów.
A sprawcą owych cudów, zgodnie z legendą, miała być figurka Matki Boskiej z Dzieciątkiem, którą bawiące się dzieci znalazły na kamieniu rwącego potoku przepływającej tam rzeki – Drwęcy Warmińskiej. Figurka wielokrotnie zamykana i przenoszona powracała na to miejsce, co uznano za znak, by w miejscu tym postawić kapliczkę.
Zanim jednak zbudowano kapliczkę, najpierw powstała wieś Krosno – Crossen, która nazwę swą otrzymała od nazwiska jej pierwszego właściciela, przybyłego z Westfalli – Johanna von Crossen. Wieś powstała na miejscu pruskiej osady, oficjalnie lokowano ją 11 listopada 1384 roku.
Pierwsza kaplica – drewniana, powstała prawdopodobnie ok 1400 roku, później postawiono murowaną, która przetrwała do XVIII wieku. Wówczas to w wyniku napływu pielgrzymów, mnożących się przypadków uzdrowień i łask oraz dzięki zabiegom proboszcza z Ornety – Kaspra Simonisa, wybudowano w tym miejscu nowy, duży kościół. Kamień węgielny w roku 1715 poświęcił biskup Teodor Potocki – jeden z głównych współfundatorów kościoła.
Istniejący obecnie kościół zbudowano na dębowych palach. Dodatkowo, aby ołtarz umiejscowić tam, gdzie odnaleziono alabastrową figurkę, zmieniono koryto rzeki Drwęcy Warmińskiej. Prace budowlane poprowadził majster Hans Christopher Reimers z Ornety, który po śmierci pochowany został w roku 1717 przed wejściem głównym do kościoła. Budowę kościoła zakończono w 1720 roku, a wykańczanie wnętrza i zdobienia fasady dopiero w 1759 roku.
Budowa zespołu pielgrzymkowego w Krośnie wzorowana była na tym, które znamy ze Świętej Lipki, czyli świątynia, obejścia krużgankowe z kaplicami narożnymi i dom kongregacji wybudowane zostały z czerwonej cegły i pokryte tynkiem. Usytuowana w zakolu rzeki świątynia jest budowlą jednonawową, o trzech przęsłach. Po bokach nawy dwa rzędy płytkich kaplic z pilastrami, o sklepieniu kolebkowym, otwierające się w kierunku nawy.
Imponująca, trójkondygnacyjna fasada o charakterze rokokowym, flankowana jest dwoma wieżami i pochodzi już z fundacji biskupa Grabowskiego. Zdobienia fasady świątyni wykonane zostały w warsztacie Krzysztofa Perwangera. Nad głównym wejściem płaskorzeźba ze sceną Nawiedzenia św. Elżbiety przez Bogurodzicę. W niszach fasady znalazły swe miejsce figury czterech Ojców Kościoła oraz św. Piotra i Pawła. Na górze relief ukazujący Madonnę z Dzieciątkiem w ośmiokątnej aureoli, wśród płomieni i obłoków.
W latach 1726-77 zbudowano wokół świątyni krużganki, które tworzą czworobok. Wewnątrz znajdują się stacje Drogi Krzyżowej, w narożnikach znajdziemy kaplice z ołtarzami nakryte kopułami z latarniami. Centralne wejście do całego założenia ozdobione jest artystycznie kutą bramą z 1778 roku. W roku 1726 postawiono w części północnej od kościoła budynek, na planie czworoboku z wewnętrznym dziedzińcem – dla księży ze wspólnoty diecezjalnej, którzy opiekowali się świątynią i pielgrzymami. Później został on miejscem dla chorych i starszych kapłanów.
Wyposażenie wnętrza posiada jednolity charakter. Pięć z siedmiu barokowych ołtarzy wykonał w latach 1722-1729 Krzysztof Peucker (Preike) z Reszla. Większość obrazów jest autorstwa Piotra Kolberga z Pieniężna. W ołtarzu głównym, wystawionym w 1724 roku znajdowała się niewielka figurka, nawiązująca do legendy i będąca przedmiotem kultu w omawianym sanktuarium. Cudowna figurka zaginęła jednak w nieznanych okolicznościach w roku 1945, obecna jest jedynie jej kopią. Dwukondygnacyjny ołtarz główny ufundowany jest przez bp Potockiego i jego rodzinę, podobnie jak boczny ołtarz św. Józefa z herbem biskupa fundatora. Zwieńczony promienistą glorią ukazuje Wniebowstąpienie Najświętszej Marii Panny. W dolnej kondygnacji umieszczone zostały figury świętych apostołów. Nad ołtarzem, na łuku tęczowym – późnogotycki krzyż.
Ołtarze boczne, jak i ambona z 1726 roku, maja charakter późnobarokowy. Zabytkowe organy są dziełem warsztatu J. Wulfa z Ornety. Warto zwrócić również uwagę na zespół barokowych ław w nietypowej kolorystyce. W pobliżu mostu przy sanktuarium znajduje się kolumna z figurą św. Jana Nepomucena wystawiona w roku 2007.
W czasie wojen napoleońskich kościół krośnieński został splądrowany, ale najbardziej ucierpiał podczas I wojny światowej, kiedy to wojska carskie podpaliły świątynię. Spalono dach kościoła, kopuły wież na krużgankach oraz dach na domu kapłańskim. W 1945 kościół został również splądrowany, a w krużgankach urządzono stajnie.
Parafia liczy obecnie niewiele ponad 300 osób, a jej proboszczem i kustoszem do niedawna był wspaniały człowiek – ks.kanonik Andrzej Krużycki, organizujący w sanktuarium m.in. motomajówkę. Odszedł zostawiając swoje starania i świątynię. Kościół potrzebuje wsparcia i funduszy od wszystkich, którym ważne jest zachowanie tego pięknego miejsca.

fot. Krystyna Janusz