Dlaczego kocham Hana Solo? czyli o fenomenie Gwiezdnych Wojen

I znowu nerwowe dreptanie przed kolejną częścią gwiezdnej sagi… Jak to możliwe, że opowieść Lucasa (o przepraszam – teraz Disneya ) przyciąga do siebie kolejne pokolenia?
Człowiek w swej naturze zawsze doszukuje się wytłumaczeń, nazw, podziałów jakiejś systematyki, która pozwoli mu podjąć próbę ogarnięncia doświadczanych przez niego zjawisk. Tak też jest z fenomenem Gwiezdnych Wojen.

P1000311
Głównym aspektem gwiezdnowojennej sagi jest MOC, jej jasna oraz ciemna strona – różnie rozumiane i definiowane, ale zazwyczaj kojarzone z dobrem i pokojem (jasna strona Mocy) oraz złem i chaosem (ciemna strona Mocy).
To bardzo uproszczony podział odwołujący sie przede wszystkim do wartości i przekonań, którymi posługują się jej użytkownicy. Taki podział wydaje się być jednak za bardzo tendencyjny, niezrozumiały, tak naprawdę do końca pozostawiający bardzo szeroką możliwość interpretacji w ocenie, czym tak naprawdę jest dobro i zło, kto miałby wyznaczyć granice ich znaczenia. Nie ma nadrzędnie ustalonego pojęcia dobra i zła, jest tylko szereg wiecznie ewoluujących kalkulacji, zmienny zbiór zasad moralnych, pomysłowa zbieranina praw ustanawianych, odwoływanych i przywracanych, tak bardzo zależne od indywidualnego spojrzenia na życie i otaczający nas świat…
Jasna strona utożsamiana jest z odbiciem harmonii panującej między żywymi istotami i wiąże się z życiem, pokojem i brakiem agresji. Uczy i wymaga cierpliwości, spokoju i otwarcia na potrzeby innych. Ale jest też jednocześnie chłodna, wręcz ascetyczna dyscyplinuje umysł i ciało, jest próbą wyzwolenia swego ducha spod wpływu negatywnych emocji . Podążanie nią polega na cierpliwym, spokojnym rozwijaniu swoich umiejętności w czasie całego swojego życia, a także na życiu w harmonii z całym światem i służeniu wszystkim żywym istotom. (Ale czy zwolennicy ciemnej strony nie muszą rownież cierpliwie i długo doskonalić swych umiejętności?…) Podążających jasną stroną charakteryzuje wiara w Dobro i Zło jako w dwie absolutne wartości (co może prowadzić czesto do skrajnej czarno-białej wizji świata), traktowanie Mocy jako transcendentnego bytu tworzącego i spajającego wszechświat i podkreślanie tego, iż to jej się służy, a nie na odwrót; oraz szacunek dla każdego stworzenia. Istotnym jest również dbanie o równowagę w Mocy, a więc unikanie zakłócania jej przepływu i uspokajanie wszelkich sił negatywnie nań wpływających, z użytkownikami ciemnej strony na czele..
Ciemna strona to aspekt Mocy zawierający w sobie gniew, nienawiść oraz inne silne emocje. Oferuje szybki i łatwiejszy rozwój umiejętności, w ostatecznym rozrachunku jednak niszczy – zarówno psychicznie, jak i fizycznie – i demoralizuje tych, którzy wybierają jej ścieżkę. Ciemna strona Mocy podsuwa proste, skuteczne rozwiązania problemów, prowadząc przez to jednak do zamknięcia się na dobro innych, demoralizacji, zaniku altruizmu. Pod jej wpływem nawet osoby o wysokim poziomie altruizmu i ideałów potrafiły stawać się egoistami i wyrządzać wielkie zło. Z początku kusi łatwością oraz możliwością szybkiego uzyskania potęgi, jednak w ostatecznym rozrachunku wyniszcza swoich użytkowników.
Niektórzy twierdzili, że ciemna strona była jedynie „stroną umysłu” – że możliwe jest korzystanie z jej technik bez poddania się złu. W ostatecznym rozrachunku jednak nie okazywało się to prawdą, a jedynie kolejną pokusą. Ci, którzy wybierali metody ciemnej strony dla osiągnięcia dobra, stopniowo tracili rozeznanie i swoje wzniosłe ideały, poddając się demoralizacji i pragnieniu władzy. Działo się tak dlatego, ponieważ techniki Mocy opierają się nie tylko o określoną wiedzę, ale też emocje czy stan ducha, skuteczne korzystanie z nich bywa więc bardzo często równoznaczne z opowiedzeniem się za konkretnym aspektem.
To jest fenomen Gwiezdnych wojen! To ta walka wewnętrzna, którą prowadzimy codziennie podejmując różne decyzje, oceniając posuniecia najbliższych, zastanawiajac się, gdzie leży idealne rozwiazanie sytuacji. Lawirujemy codziennie między dobra a złą stroną, jednocześnie naginając granice, elastycznie oceniając przede wszystkim swoje postępowanie.
Pytanie, dlaczego na świecie istnieje zło, należy do pytań w rodzaju, dlaczego istnieje niedoskonałość lub też, innymi słowy, dlaczego istnieje świat…Czy ta niedoskonałość jest prawdą decydującą, czy zło jest absolutne i ostateczne?…A rzeka ma swe granice, swe brzegi, czy jednak składa się tylko z brzegów? Lub też czy owe brzegi, to jedyne znane nam a stanowiące o rzece fakty? Czy nie te przeszkody właśnie nadają wodom rzeki ich ruch ku przodowi?
Świat Gwiezdnych Wojen to nie tylko film, efekty, gra aktorów. To miliony ludzi, który tworzą ten świat każdego dnia, na każdym kroku. Nie tylko budując modele, szyjąc kostiumy, ale również fascynując sie idealną historią odwiecznej walki dobra ze złem. Oczywiście, to również fantastyka zachaczająca niejednokrotnie o podstawę do wielu ciekawych naukowych spostrzerzeń. Lucas wyprzedził nawet swoimi pomysłami niejedno doświadczenie i stanowczo swoja epokę.
Do tego wszystkiego wątek miłosny, księżniczka, “czarny charakter”, odważny buntownik, rycerze i cały zestaw męskich zabawek! Czy potrzeba czegos więcej?

Lotnik z warmińskiego nieba

W historii jest ich wielu niezapomnianych pionierów, bohaterów, ludzi odważnych, którzy myślą i duchem zmieniali nasz świat. Są tez tacy, których historia, z nieznanych mi powodów uchodzi w zapomnienie.

315645_3287077315636_1492818270_n
Warmia ma również swojego wielkiego, zapomnianego wizjonera, który urodził się 18 grudnia 1892 r. w Pissau –Piszewo (obecnie w powiecie olsztyńskim, w gminie Jeziorany). Konstruktor lotniczy, lotnik sportowy, szybownik i instruktor szybownictwa, pionier i mistrz a także nauczyciel i wychowawca – Ferdinand Schulz.
Zanim zainteresował się lotnictwem ukończył szkoły, by tak jak jego ojciec stać się nauczycielem – gimnazjum w Braniewie , Seminarium Nauczycielskie w Reszlu, później Królewsko-Pruskie Seminarium Nauczycielskie w Toruniu. Od początku fascynowała go technika. W domu skonstruował i zbudował piłę tarczową, matce zbudował maselnicę napędzana siłą wiatru!
W roku 1914 Schulz zgłosił się jako ochotnik, żeby odbyć służbę wojskową, po czym otrzymał powołanie do 128 Pułku Piechoty w Gdańsku Wrzeszczu (Danzig Langfuhr). Podczas wojny został dwukrotnie ranny i postanowił przenieść się do służby w lotnictwie. Po zakończeniu niezbędnych szkoleń udało mu się jeszcze w czasie trwania wojny zaliczyć ponad 90 lotów. W czasie jednego z nich został zestrzelony, wylądował awaryjnie, cudem uchodząc z życiem i od tego czasu nosił ze sobą jako talizman pocisk, który utkwił w silniku.
Po zakończeniu wojny powrócił do Piszewa, a następnie rozpoczął prace w katolickiej szkole podstawowej. W tym czasie rozpoczął pierwsze prace nad swoimi szybowcami i już w 1921 roku chciał uczestniczyć jako nowicjusz w II Zawodach w Röhn, lecz jego maszyna została odrzucona przez komisję konkursową. Mimo to wykonał osiem lotów poza konkursem, pokonał 365 metrową trasę w 46 sekund, za co przyznano mu nagrodę pocieszenia w wysokości 1000 Marek.
Po pierwszych szybowcach – „FS-1” i „FS-2”, następny który skonstruował nazwano „Besenstielkiste” – „skrzynia z kijów do mioteł” , ponieważ drążek sterowniczy wykonany był z kija od miotły! Tym szybowcem ustanowił Schulz w dniu 11 maja 1924 r. w Rossiten rekord świata w locie długodystansowym trwającym 8 godz., 42 min. I 9 sekund. A to wszystko na konstrukcji z trzonków od mioteł, listew, blachy, drutu i płótna!
Do 1927 roku ustanawiał kolejne rekordy, aż został posiadaczem wszystkich rekordów świata w szybownictwie: w locie na czas, w locie dwuosobowym, w locie wahadłowym, w prędkości lotu, w locie na odległość, w locie przełajowym i w wysokości lotu.
W 1927 roku Schulz otrzymał posadę nauczyciela w szkole podstawowej w Malborku – Piaski (Marienburg-Sandhof). Zamieszkał w Malborku, gdzie wybudował lotnisko szybowcowe na skarpie Nogatu w Wielbarku (dziś dzielnicy Malborka), w którym objął kierownictwo. Z owego lotniska wykonał lot, który na długo zapadł w pamięci mieszkańców. Zdumieni patrzyli, kiedy pojawił się nad zamkiem i miastem lecąc na wysokości jedynie 150m i bijąc w ten sposób nowy rekord świata! Był to pierwszy lot w historii szybownictwa, który odbył się nad miastem, a trwał łącznie 4 godz. i 1 min.
16 czerwca 1929 r., lecąc do Sztumu na uroczystość odsłonięcia pomnika lotników, rozbił się ze swoim towarzyszem na sztumskim rynku, kończąc w ten sposób swoja legendę. Wieniec, który wiózł ze sobą ozdobił jego własna trumnę. Niewiele osób też wie, że pochowany jest na cmentarzu komunalnym w Lidzbarku Warmińskim, niedaleko XIII stacji drogi krzyżowej i figury piety. Miejsce to do dnia dzisiejszego zdobi pomnik ukazujący sylwetkę lotnika na tle słonecznego nieba.

DSC00021 (600x800) DSC00022 (800x600)

Przewodnik dla pospiesznie podróżujących”

Dla wielu podróżujących niezbędna część bagażu to przewodnik, oczywiście taki w formie publikacji wszelakiej, mający stać się naszym drogowskazem, orientacją, podpowiedzią i towarzyszem nieodłącznym wycieczki. Rodzajów jest tak wiele, jak wielu odbiorców i wydawców. Najczęściej w podróży towarzyszy nam ten jeden, charakterystyczny, o którego ciekawej historii słów parę…
Vintage_Baedeker_05pop
W dzisiejszych czasach dzieje się wszystko nagle, w tempie zawrotnym, a zalew informacji niejednokrotnie przerasta statystycznego podróżnika. Jedni zgłębiają tajemnice swojej destynacji szczegółowo, poszukując miejsc wyjątkowych, celowo wybierają trasy położone z daleko od przepływu głównej fali turystów. Większość jednak, dysponując niewielkim potencjałem czasowym i oprócz poznania, również chęcią odpoczynku, wybiera praktyczne i kompaktowe rozwiązania sięgając po przewodniki potocznie zwane „bedekerami”. Może już kiedyś zastanawialiście się, skąd pochodzi ta nazwa?
Karl Baedeker (1801 – 1859) to niemiecki księgarz, wydawca i pisarz. Jeździł chętnie po świecie i kiedy osiadł na stałe w Koblencji, jako pierwsze odkupił prawa do książki „Podróże po Renie z Moguncji do Kolonii. Przewodnik dla pośpiesznie podróżujących”i korzystając z własnych spostrzeżeń oraz doświadczeń całkowicie ja przerobił. I tak zaczął realizować swoją pasję wydając książki o podróżach, koncentrując się w nich na najpotrzebniejszych informacjach. Wiadomości były rzeczowe, zawierały propozycje miejsc noclegowych, dostępne środki podróży, odległości między miejscowościami, ale również ciekawe i dogodne skróty.
Przewodniki Baedeker’a były nowoczesne, praktyczne i szybko zaczęły wyznaczać wzorzec tego typu wydawnictw. Podawały aktualne ceny oraz jako nowość system gwiazdek do oznaczania atrakcyjności opisywanych miejsc. Nieustannie jeździł po świecie tworząc całe serie, opisując Niemcy, Włochy czy Austrię. Przewodniki otrzymały też charakterystyczną czerwoną okładkę, zawierały dokładne mapy i plany opisywanych miast.
Wydawca poszedł tez w udoskonalaniu przewodników dalej, załączając do przewodników praktyczne i krótkie konwersacje w języku niemieckim, angielskim, włoskim i francuskim. Ostatnim przewodnikiem, jaki wydał był książką o stolicy Francji. Karl przekazał wydawnictwo synom, którzy kontynuowali jego pracę. Prawnuczek Karl produkował również serię przewodników samochodowych. Obecnie, po wielu przekształceniach wydawnictwo Baedekera (Karl Baedeker Verlag) działa w ramach domu wydawniczego „MairDumont” w Ostfildern koło Stuttgartu.
Z nazwiskiem Baedeker wiąże się także historia II wojny światowej. W 1942 roku miała miejsce seria nalotów odwetowych (Vergeltungsangriffe) niemieckiej Luftwaffe na miasta angielskie w odpowiedzi na zbombardowanie w marcu tegoż roku hanzeatyckiego miasta Lubeka. Operacja ta otrzymała kryptonim „Baedeker Blitz” właśnie od nazwiska wydawcy przewodników. Celami nalotów stały się miejsca, wyjątkowo malownicze i uznane jako interesujące w przewodnikach Baedekera! Miejsca wybierano starannie i celowo ze względu na ilość przydzielonych im gwiazdek. Baron Gustav Braun von Stumm, niemiecki propagandzista miał powiedzieć 24 kwietnia 1942, po pierwszym ataku:”Powinniśmy zbombardować w Anglii każdy budynek oznaczony trzema gwiazdkami w przewodniku Baedekera”.
Zaatakowano Exeter, Bath, Norwich, York oraz po kolejnym bombardowaniu – tym razem Kolonii – Canterbury. Łącznie w wyniku tych działań zginęło 1637 mieszkańców, 1760 zostało rannych, a zniszczeniu uległo ponad 50000 budynków, w tym wiele zabytkowych.
Może pomyślicie o tym, wybierając się w kolejną ciekawą i niezapomniana podróż. Pamiętajcie, aby zabrać ze sobą przewodnik.

Szwajcarskie Prusy Wschodnie

98Stało się, iż na urodziny otrzymałam mapę, oczywiście kopię, bo prawdziwa mapa autorstwa Matthaeusa Seuttera pochodzi z ok 1750 roku, więc pozostaje w sferze marzeń przeciętnego zjadacza chleba.
Mapa oryginalna opublikowana została przez znanego wydawcę i rytownika, miedziorytnika i kartografa augsburskiego Seuttera (1678 – 1757). Był synem złotnika, terminował w pracowni Johanna Babtisty Hommana. Do najbardziej znanych prac Seuttera należą: Atlas Geographicus oder Accurate Vorstellung der ganzen Welt z 1725, Grosser Atlas z 1734, Atlas minor z 1744.
W samym centrum omawianej mapy, na górze widać piękny, niezwykle dekoracyjny, wielki kartusz alegoryczno – heraldyczny z centralnie umieszczonym portretem Fryderyka Wilhelma I oraz napis : „BORUSSIAE /REGNUM / sub fortissimo Tutamine et justissimo Regimine / Serenissimi ac Potentissimi Principis / FRIDERICI WILHELMI [O)] MATH. SEUTERI, SAC CAES. MAJ. / GEOGRAPHI. AUG.”
Mapa szczegółowo prezentuje Zachodnie i Wschodnie Prusy wraz z sąsiadującym Pomorzem. W lewym, górnym narożniku umieszczono wstawkę z mapką księstwa szwajcarskiego Neuchatel, należącego do Prus. Neuenburg ( Neuchâtel czy tez po szwajcarsku Nöieburg), to kanton w zachodniej Szwajcarii, od 1406 wchodził w skład konfederacji szwajcarskiej, a w 1530 przyjął reformację. Prawie 90% to ludność francuskojęzyczna. A sięgając do historii: wraz ze śmiercią bezdzietnej Marii de Nemours 16 czerwca 1707 wygasła, panująca tu prawie 200 lat linia Orléans-Longueville.
Neuenburg wybiera nowego władcę. Wybierają spośród 15 pretendentów! Właśnie jego – Fryderyka I Hohenzollerna, pierwszego pruskiego króla, który jako „König in Preußen”, był zresztą nieuznawany przez Rzeczpospolitą. To on, 18 stycznia 1701, w Królewcu – poza granicami cesarstwa, ale za aprobatą cesarza – koronował się na „króla w Prusach” (in Prussia) przyjmując imię Fryderyka I.
Tytuł królewski oznaczał dla niego pełną suwerenność w Prusach Książęcych i ostateczne zerwanie jakiejkolwiek zwierzchności lub praw Rzeczypospolitej do tego terytorium, jej niegdysiejszego lenna.
Jego pełny tytuł brzmiał: Fryderyk, z łaski Bożej król w Prusach, margrabia Brandenburgii, Świętego Cesarstwa Rzymskiego arcykomorzy i książę-elektor, książę-suweren Oranii, Neuchâtel i Valangin, książę Magdeburga, Kleve, Jülich, Bergu, Szczecina, Pomorza, Kaszub, Wendów, Meklemburgii oraz Krosna na Śląsku, burgrabia Norymbergi, książę Halberstadt, Minden, Kamienia, Wendów, Schwerinu, Ratzeburga oraz Mörs, hrabia Hohenzollern, Ruppin, Marchii, Ravensberga, Hohenstein, Teklenburga, Lingen, Schwerinu, Buren i Leerdam, margrabia Veere i Flushinga, pan Ravenstein, krajów Rostock, Stargardu, Lęborka i Bytowa oraz Arlay i Bredy, etc.
Uff…
Warto też wspomnieć, że Fryderyk I, jako jedyny król Prus, płynnie mówił po polsku i chyba jako jedyny odszedł od militarnego podejścia do państwa, jak znamy to u innych władców pruskich.
I tak od 1707 do 1848 Neuenburg znajdował się pod panowaniem Prus. I to nie odbyło się wcale z powodów przemocowych, militarnych, zaborczych, czy okupacyjnych – uczynili to zupełnie dobrowolnie, ratując się przed brakiem władcy. Oczywistym było, że ze względów religijnych szukano władcy protestanckiego. Przyświecała im także sprytna idea, żeby ich władca był możliwie jak najdalej.
W czasach napoleońskich chwilowo władzę pruską przerwało francuskie intermezzo w latach 1805 – 1813. W grudniu 1805 roku król Prus Fryderyk Wilhelm III wskutek traktatu w Schönbrunn odstępuje Napoleonowi I tereny należące do Neuchâtel, zwane księstwem. Dekret o zrzeczeniu się zostaje podany do publicznej wiadomości dopiero kilka miesięcy później, dokładnie 28 lutego 1806 r. Dla oburzonych tym postępowaniem mieszkańców Neuchâtel niniejszy akt równa się pogwałceniu przysięgi złożonej przez pruskiego króla, który miał zapewnić księstwu niepodległość, niezbywalność i niepodzielność. Niedługo potem Napoleon przepisuje swój nowy nabytek dożywotnio i z prawem dziedziczenia Ludwikowi Aleksandrowi Berthier – swojemu najlepszemu, najzdolniejszemu i najbardziej zasłużonemu generałowi i strategowi, w dowód wdzięczności za zasługi.
W 1814 Neuenburg powrócił na łono Prus a równocześnie został uznany za 21 kanton republiki szwajcarskiej . Doprowadziło to do powstania swego rodzaju politycznego kuriozum.
W 1848 radykałowie przeprowadzają pucz, w którym pokonują stronę przyjazną pruskiemu królowi, jednak dopiero w 1857 roku, po nieudanej próbie odzyskania władzy, król Prus – Fryderyk Wilhelm IV rezygnuje z władzy.
W 1858 wprowadzono konstytucję republikańską, która doznała później kilkakrotnych zmian, tereny należące do Neuchâtel zostają włączone do Konfederacji Szwajcarskiej, a w 1906 ustanowiono wybór rządu przez lud.
Pruska epoka nie pozostawiła po sobie jakiś znaczących śladów. Ziemie te pozostawały jako osobista posiadłość pruskiego władcy, ale nie były terenem jego państwa, w związku z czym nie funkcjonowały tu nawet przepisy królewskie. Ludność też specjalnie się nie asymilowała, chociaż bogaci młodzieńcy wyjeżdżali do Berlina, by kształcić się tam w militarnym fachu. Nie było jednak żadnej fali emigracyjnej, a w Neuenburgu na próżno szukać nazwisk z pruskim rodowodem. Warto jedynie zaznaczyć, że Friedrich Wilhelm III dał podstawy do utworzenia akademii, z której powstał w późniejszym czasie uniwersytet.
Obecnie to przepiękna, malownicza kraina, niewiele ponad 125 tys. mieszkańców, znana jako centrum zegarmistrzostwa i wyśmienitej czekolady, która swój pruski epizod traktuje z lekkim przymrużeniem oka.

Tożsamość miasta

Podróżując po regionie, ale i po całej Polsce, przyglądając się uważnie miastom, nie ma sposobu by nie dostrzec głównie wszechogarniającego chaosu. W naszej rzeczywistości regionalnej wynika on zapewne z wielu przyczyn – po części z niemocy wygrzebania się z historii, z niemocy ekonomicznej, ale głównie przede wszystkim z braku mądrego i konsekwentnego myślenia o otaczającej nas przestrzeni.

DSC02724
Trwanie miast jest ciągłym procesem. Podlegają one niszczeniu, rozpadowi, niektóre uwikłane w zawieruchy wojenne doświadczają tego wyjątkowo silnie. Jednak oprócz destrukcji podlegają także nieustannemu rozwojowi i budowie. Są to dwie z pozoru sprzeczne siły, które je tworzą i wzajemnie się uzupełniają. Miasto to niezwykle skomplikowany,złożony i wielowątkowy twór, w którym nakładają się i przenikają różnorodne przestrzenie i kultury. To miejsce, w którym istnieje tradycja i współczesność, tło społeczne i materialne, ukryte wymiary i swoista nieokiełznana energia.
Nośnikiem tożsamości miasta jest w znacznej mierze kultura, zarówno w obrębie rozumienia społecznego, jak i ta indywidualna, nacechowana osobistą pamięcią i doświadczeniem. Kultura, która stanowi pewien system znaków i kodów zaklętych w otaczających dane miejsce obrazach, budynkach, układach i konstrukcjach. Kultura zamknięta w pewien cykl niszczenia i budowania, spotkań i rozstań, narodzin i śmierci…
Miasta w naszym regionie często traciły tę żywą, narastającą wiekami zwartą i jednorodną tkankę. Wydarzenia historyczne wyrywały je z ciągłości tworzenia tych wcześniej wspomnianych kulturowych ikon informacyjnych. Ale one ciągle są wpisane w historię, nawet gdy czasem wydaja się pozostawać w ukryciu. Miejsce tych historycznych dziur zaczęto po wojnie wypełniać najczęściej nijakością, często napiętnowaną nie tylko odmienną architekturą, ale przede wszystkim polityką. Do tej pory trwa to wymazywanie kodów kulturowych i znaczeniowych. Kontekst historyczny wielu tych miejsc wydaje się być kłopotliwym i drażniącym balastem.
Architektura miasta powinna mówić o czasie, w którym powstała, powinna pokazywać rozwój cywilizacyjny, poziom dojrzałości kulturowej i swoją współczesność. I to nie tylko w nawiązaniu do substancji zabytkowej. W jej wypadku nie powinniśmy godzić się na powierzchowność, tymczasowość, czy tym bardziej przypadkowość w działaniu. Oczywistością jest, że nie koniecznie powinniśmy budować tak jak dawniej, bo to „dawniej” to ówczesne „dziś”. My powinniśmy budować „dzisiaj”, które jest nasze i które wydarza się z naszym udziałem. Ale w tych dążeniach musimy zwracać jednocześnie uwagę na dbałość o dziedzictwo przeszłości, bo „dziś” nie wyrasta znikąd, a rodzi się nieustannie na żyznym podłożu przeszłości.
To sztuka wysokiej próby. Miejsca szczególne wymagają szczególnego traktowania., właśnie chociażby poprzez swój kontekst historyczny, w którym powstawały. I nie chodzi tu o pełne polityki, filozofii czy upodobań estetycznych emocje danej chwili. Nasz ogląd historii nieustannie się zmienia, tak jak konteksty polityczne, a miasto trwa w nich niezależnie od tych przemian. Warto to uszanować. Dojrzałe społeczeństwa nie pozwalają zawłaszczać nikomu tej publicznej przestrzeni, którą ono tworzy, nie poddają się chwilowym nastrojom, nie mają nieustannego poczucia niepewności i głęboko ukrytych lęków. Dojrzałe społeczeństwa identyfikują się z tą przestrzenią nadając jej wysoki poziom estetyczny i utrzymują jej tożsamość wiedząc, że jest ona ich indywidualnym wyjątkowym i niepowtarzalnym czynnikiem będącym punktem wyjściowym do kształtowania interesującego wizerunku. Dojrzałe społeczeństwa nie pozbawiają się korzeni, a jedynie uczą się tego dziedzictwa i korzystają z jego dorobku.
Przestrzeń miasta to swego rodzaju muzeum czasu. Istniejemy we wciąż zmieniających się strukturach czasu i przestrzenni, każdym kolejnym krokiem musimy negocjować i odnajdywać swoją pozycję wobec wciąż nowego kontekstu. Warto więc pamiętać, że nie posiadamy otaczającej nas przestrzeni, nie jest ona naszą własnością a co najwyżej w jakimś stopniu ją użytkujemy. Dlatego warto ją zatem rozpatrywać jako kontinuum w poszczególnych zakresach oddziaływania – wzajemnie się przenikających.
Wydawać by się mogło, że ogląd historii zmienia się wraz ze wzrostem wiedzy na jej temat, a burzliwe dzieje regionu dają nam swego rodzaju cenny kulturowy skarb, który wyróżnia nas od innych regionów kraju. Dostęp do wiedzy jest, tylko zdaje się zaprzeczać tej teorii. Bo jak inaczej nazwać oburzenie dotyczące napisu odkrytego na szczycieńskim dworcu, mówiące o nazwie, które to miasto nosiło przez kilkaset lat?
Czekam na moment kiedy miasto w swej złożoności zostanie rozumiane jako właśnie owo „złoże”, którego obfitość pozwala nam czerpać, bogacić się i rozwijać. Miasto, które będąc żywym organizmem przestanie być zbiorem sztywnych norm, a zrozumie swoje uwarunkowania i przeszłość jako fakt tworzący naszą tożsamość, zarówno tę społeczną, jak i osobistą. Wizerunek to jedynie zewnętrze, tożsamość to wnętrze, to sens i podstawa naszego działania i istnienia.
Warmia i Mazury to region pełen miejscowości o wielowiekowej tradycji. Ta tradycja to nasz wyróżnik, nasza historia, szansa i znak szczególny. Niezaprzeczalna wartość, wyjątkowość, dziedzictwo warte ogromnej uwagi, poznania i zrozumienia. Układy ulic, ciągi komunikacyjne, mosty czy dworce to niekończąca się opowieść o tych, którzy byli tu przed nami, a zarazem opowieść o nas samych. To nasza tożsamość.

Zew wolności

Każdy czas ma swoich bohaterów, ideały i wartości. W każdym jednak czasie człowiek tak samo kocha, przeżywa emocje, próbuje znaleźć swoje miejsce i cel, niezależnie od epoki, w którą rzuciła go życiowa zawierucha. Cofając się kilkaset lat w historii znajdziemy tam również takich, którzy stali się inspiracją dla pieśniarzy i poetów, ale też i takich, o których nie mówi się niestety za często w tych naszych mało rycerskich czasach.
dr15.jpg.w560h287Cofnijmy się jednak w pierwszej kolejności do pierwszego bohatera. Kilka setek lat wstecz, wiele kilometrów na zachód…Wraz z tragiczną śmiercią króla Aleksandra III skończył się tzw. złoty wiek w dziejach średniowiecznej Szkocji, a rozpoczął okres chaosu i wojny z potężną Anglią. W zawartym traktacie ustalono, że w zamian za zgodę na małżeństwo wnuczki króla Szkocji, Małgorzaty, z synem Edwarda I Anglicy uszanują niepodległość Szkocji w jej dotychczasowych granicach.
I pewnie tak by się stało, gdyby nie śmierć księżniczki Małgorzaty. W tej sytuacji w 1292 roku Anglicy, nie licząc się z niczyim zdaniem, na króla Szkocji wyznaczają swojego kandydata, który to krok staje się ogniem zapalnym do protestu Szkotów mających dość panoszenia się tutaj anglików.
Edward I ogłasza się królem Szkocji, obsadza zamki i urzędy i triumfując wraca do Anglii pewien swego zwycięstwa.
I tutaj na scenę wkracza pierwszy bohater, którego zapewne doskonale znacie, chociażby z filmowej o nim opowieści „Braveheart” – William Wallace. To nic, że film pełen jest historycznych niedociągnięć, chociażby takich, że Edward żył jeszcze kilka lat po egzekucji Wallace’a. Jeśli chodzi o przekaz historyczny należy spojrzeć na niego z przymróżonym okiem. Legenda jednak żyje, pieśni opowiadają, jak wieść o jego bohaterstwie przemierzała cały kraj, jak stała się ogniem zapalnym dla walki o wolność Szkocji.
Historia Wallace’a kończy się mniej bohatersko,, gdyż zostaje złapany w zasadzkę, by być przykładem dla wszystkich, którzy sprzeciwią się woli angielskiego króla. Wyrok śmierci wykonano dwa i pół tygodnia później z wyjątkowym okrucieństwem. Wallace’a najpierw powieszono, następnie półżywego topiono, a na koniec tępym nożem rozpruto mu brzuch i wyciągnięto wnętrzności. Ostatecznie buntownikowi ścięto głowę toporem. Wetknięto ją na pal ustawiony koło mostu London Bridge, ciało poćwiartowano i porozsyłano do różnych części Anglii, gdzie miało zostać wystawione na widok publiczny.
Legenda Wallace’a trwa setki lat i jego czyny inspirowały niewątpliwie dalsze pokolenia do walki o wolność i niepodległość, którą zresztą w końcu udało się odzyskać.
Kolejny bohater, zwiazany bardzo z naszą regionalna historią, chyba nie miał tyle szczęścia do pieśniarzy i legend, chociaż w latach 70 radzieccy czy tez litewscy filmowcy popełnili o nim film – „Gerkus Mantas”, ten jednak nie zdobył ani Oscara, ani nie miał tak znanego aktora jak Mel Gibson, który zagrałby jego główna rolę. A przecież zasłużył na chwałę! Został jednak tak samo jak Wallace zdradzony i zginął równie nieprzyjemnie w imię swych ideałów. Może niewiele brakowało, a zmieniłby bieg naszej historii…
Przyszedł na świat prawie jednocześnie wraz z brzemienną w skutkach decyzją Konrada Mazowieckiego o nadaniu Zakonnikom Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie Ziemi Chełmińskiej, co nastąpiło w 1226 roku.
Henricus z rodu Montemidów rodzi się w czasach pomiędzy kleszczami papieży i cesarzy, w czasach krucjat i wypraw krzyżowych mających na celu nieść słowo Boże poganom, budzącym strach i pogardę.
Plemiona pruskie nie odczuwały potrzeby konsolidacji współplemiennej, nie miały władzy centralnej, ani nawet ogólnoplemiennej. Coprawda chętnie dorabiano im monarchów i rodowody, bo nie sposób było ówczesny ludziom przyjąć, że można inaczej. Prusowie nie budowali wsi, nie budowali miast jak to obecnie rozumiemy, byli niepiśmienni i czuli głęboką pogardę dla śmierci. Ich los został przypieczętowany wraz z ekspansją chrześcijaństwa i papieskim zapewnieniem, że każdy krzyżowiec ginący w walce o jedyna słuszna prawdę otrzyma bezdyskusyjne zbawienie. I tak oto Krzyżacy wjeżdżają z impetem do ojczyzny Prusów.
W grodzie Montemidów, gdzie urodził się i mieszkał młody Herkus zapanował strach i niepokój, gdy napływały doniesienia z sąsiadującej z Natangią Warmii. Białe płaszcze z czarnym krzyżem siały spustoszenie, paliły, rabowały i niszczyły wszystko. Dotarły również do jego wioski, która nie jest w stanie obronić się przed impetem zakonników. Oni to podpisując ich kapitulację żądają dodatkowo jako gwarancji kilku najstarszych synów plemienia. I tak właśnie Herkus trafia do Magdeburga, poznaje pismo, język niemiecki, łacinę, poznaje obyczaje. Staje się sublokatorem magdeburskiego mieszczanina, codziennie uczęszcza do przyklasztornej szkoły i ze zdumieniem ogląda zupełnie inny świat, niż jego rodzinne strony. Krzyżacy celowo poddają młodych Prusów takim zabiegom, by móc pokazać później wielkość chrześcijaństwa i udowodnić poganom jedyną słuszna drogę. Monte poznaje oczywiście również rycerstwo, zasady, całą dworska kulturę.
Nie wiadomo dokładnie kiedy i jak, kończy się jego pobyt w Magdeburgu i Herkus, natchniony doświadczeniami powraca do rodzimego lauksu, by przejąć schedę po ojcu. Jednocześnie obserwuje całą sytuację, widzi poczynania Krzyżaków i podejrzewa, że wkrótce może być tu dla wszystkich za mało miejsca, że wkrótce mogą utracić swoja wolność.
I ma w tych przemyśleniach rację. Rozpoczyna się walka o to, co jednocześnie było Prusów siłą, jak i klęską – umiłowanie wolności. Na początku wierzą jeszcze, że uda się inaczej, piszą list do papieża Urbana IV wyjaśniając, że nie walczą z chrześcijaństwem, a jedynie nie godzą się na okrucieństwa Zakonu. Papież jednak całkowicie opowiada się po stronie Krzyżaków i nie pozostaje nic innego, jak powstanie zbrojne.
W styczniu, 1261r rusza w kierunku Natangii grupa krzyżowców skrzykniętych na apel Zakonu. Warto dodać, że sami Krzyżacy raczej nie byliby w stanie sami ujarzmić Prusów. Było ich naprawdę niewielu, ale byli właściwym motorem do napędzania machiny. I tak oto zaczynają się dziać rzeczy zaskakujące – rycerstwo przegrywa. Natangijczycy urządzają zasadzki, doskonale znając swój trudny teren. Toczą swego rodzaju wojnę partyzancką, z pułapkami, ukrywając się w dziczy. Monte wabi nawet rycerzy krzycząc po niemiecku, zapewniając, że nic im nie grozi, po czym chwytając ich do niewoli, w ich języku udziela wykładów o słuszności powstania.
Szala zwycięstwa długo wahała się w obie strony. Twierdze padają, a w pewnym momencie jedynie Elbląg, Bałga i Królewiec odpierają sprawnie przygotowane oblężenia. Od klęski Zakon uratowały posiłki krzyżowców napływające z Zachodu i brak jedności wśród plemion pruskich. Mnożyły się również zdrady, kolejny wodzowie ginęli, a wraz z nimi nadzieja na zwycięstwo.
Herkus Monte zginął po tym, jak ujęto go w jego kryjówce. Za jego głowę wyznaczono nagrodę. Obławy dokonał komtur dzierzgoński. Powieszono go na jednym z dębów i przebito pierś mieczem, by mieć pewność, że już nie żyje.
Niegdyś w okolicach Górowa Iławeckiego istniała wieś Montyty, której nazwa pochodziła od wielkiego wodza Natangów. Dziś już na próżno szukać po niej śladów zabudowań. W 1999 w Kamińsku, jedyna polska szkoła przybrała imię Herkusa, jako swego patrona. W Lidzbarku powstało również bractwo Herkusa Monte i tajemniczy kamienny krąg z głazów narzutowych objęty dzisiaj prawna ochroną jako pomnik przyrody.
Herkus to bohater, który wierzył w zwycięstwo, w ideały i tak jak Wallace miał odwagę by o nie walczyć. Obaj oddali swe życie za bycie człowiekiem z ideałami, obaj poświęcili się wolności, która była ich motorem, a jednocześnie zgubą. Pamiętajmy czasem o tym, że zanim ziemie naszego regionu zaczęły zdobić szczyty kościołów i zamkowych wież, ziemia ta nie była niczyja, rodziła piękną historie i wielkich bohaterów, takich jak Herkus Monte.

Etyka, etos, szpital…

O naszej służbie zdrowia można zapewne opowiadać bez końca i gdyby wszyscy „klienci” zechcieliby podzielić się uwagami, powstałaby z pewnością największa księga skarg i zażaleń. I możliwe, że byłby rekord światowy – jeden z niewielu pozytywnych rekordów w tej dziedzinie. Temat jest znany i tak oczywisty, że chyba nie wzbudza wielkich emocji – kolejny już artykuł o beznadziejności, niedociągnięciach, czy „niewydolności systemu”. To wszystko się trawi mentalnie do czasu, do kiedy człowiek sam nie doświadczy owych emocji i tej niewydolności w dawce przekraczającej dotychczasowy poziom akceptacji i przyzwyczajenia.
DSC06158Nie jest moim zamiarem zagłębianie się w fachowość dokonywanych zabiegów, od strony medycznej czy technicznej, bo nie posiadam ani wystarczającej wiedzy, ani jakichkolwiek uprawnień w tej dziedzinie. Będzie to wniosek o pracy „białego personelu”, ludzkiego czynnika, ludzkiej strony całego procesu choroby … Ludzkiej, bo czasem to właśnie ona ma znacznie większą wartość w procesie leczenia, niż najnowocześniejszy sprzęt i innowacyjna technika czy doskonałe wykształcenie lekarza i pielęgniarki. W tym wypadku ta wspomniana „biel personelu” wydaje się być jednak mocno poszarzała, brudna wręcz i niemożliwym wydaje się znalezienie odpowiedniej pralni, która ową biel może przywrócić.
Chory przebywający w szpitalu jest mocno uzależniony od lekarza oraz pielęgniarek i wymaga szczególnej troski, jeżeli chodzi o dobre zachowanie, informacje i poczucie elementarnej wrażliwości. Zwłaszcza kiedy pacjentem jest dziecko, a przy nim – jak niechciany prezent – towarzyszący mu rodzic, który zaniepokojony oddaje zdrowie i życie dziecka w ręce „białego personelu”. Rodzic ma prawo oczekiwać pomocy, instruktażu i wsparcia, jeśli nie wie, jak wykonać potrzebne czynności pielęgnacyjne, jeśli z jakichś powodów nie może sam ich wykonać albo nie udaje mu się uspokoić rozpłakanego dziecka. Nie może oczywiście zastępować pielęgniarki w wykonywaniu czynności medycznych i spełnianiu jej obowiązku. Ma jednak prawo wiedzieć, co dzieje się z jego dzieckiem, jakie czynności wykonuje lekarz, nawet jeśli ich tłumaczenie wydaje się być banalne. Zdaje się jednak, że w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu Dziecięcym w Olsztynie nie do wszystkich dotarły te wszystkie rewelacje.
Ja nie mówię tu o kodeksach, przepisach czy ustawach – bo takie oczywiście istnieją, ale o elementarnej wrażliwości i empatii. Tego nie wymuszą żadne szkolenia, kary, czy rygorystyczne przepisy, żaden młot NFZ-u. Absolutnie nic nie usprawiedliwi niekulturalnych zachowań i wypowiedzi, niedopełniania obowiązków, stwarzania i tolerowania sytuacji, w których pacjent znajduje się w sytuacji poddańczej. Szacunek do drugiego człowieka i poszanowanie jego godności musi wypływać z wnętrza człowieka, a nie ze zgodności z ustawą, regulaminem, czy kodeksem.
Kodeksy owe są zresztą mieszaniną frazesów i przechwałek, zasad etykiety zawodowej oraz przykazań zabezpieczających jedynie często egoistycznie i krótkowzrocznie pojmowane interesy jednej grupy zawodowej. Taki biurokratyczny zlepek pustych haseł, za które chyba nikt nie chce wziąć odpowiedzialności. Oto kilka przykładów.
„Zasady etyki lekarskiej wynikają z ogólnych norm etycznych” – to już pierwszy punkt, który udowodnił, że porównując moje postrzeganie norm i wartości „białego personelu”, istnienie „ogólnych norm etycznych” jest absolutną mrzonką. Czym są „ogólne normy etyczne”? Jak widać dla każdego czymś innym. Cały ten artykuł i fakt jego powstania dobitnie podkreśla te różnice.
Pacjent ma prawo „do świadomego udziału w podejmowaniu decyzji dotyczących jego zdrowia” – wypis mojego syna po operacji zawarł się w jednym zdaniu – „Pani poszuka papierów po nazwisku, przeczyta i jeśli zrozumie to do widzenia”. Kolejny punkt mówi o sytuacji, w której „w razie konieczności ustalania kolejności dostępu pacjentów do deficytowych świadczeń, decydowały kryteria medyczne”. Leżący w sali z moim synem chłopiec, przyjęty z podejrzeniem poważnego urazu kręgosłupa, oczekiwał w szpitalu specjalistycznym na badanie tomografem 4 dni! Dodam jeszcze, że skazany na leżenie w szpitalnym łóżku, 10 latek, nie był w żaden sposób zabezpieczony, czy usztywniony (ostatecznie miał poważny uraz grożący kalectwem). Raz zapomniano nawet o posiłku dla niego, nie wspomnę o małym zainteresowaniu zmianą kaczki, czy basenu i notorycznym braku pościeli na oddziale, która podobno prana jest w Krakowie!
„Lekarz powinien życzliwie i kulturalnie traktować pacjentów, szanując ich godność osobistą, prawo do intymności i prywatności”. No z tą kulturą to jest wyjątkowo słabo, począwszy od faktu, że absolutnie nikt nie używa popularnego i powszechnego zwrotu „Dzień Dobry” kiedy wchodzi na salę, nie wspomnę o przedstawieniu swojej osoby i stanowiska oraz o czynnościach, jakie będą wykonywane. (Aczkolwiek w tym wypadku takie uogólnienie będzie bardzo niesprawiedliwe w stosunku do 2 wyjątkowo miłych i pomocnych pań pielęgniarek.). Ostatni obchód był już przysłowiową wisienką na torcie. Pozwoliłam sobie na śmiałość, by naruszyć przebieg procedury i odezwałam się! Mało tego – zadałam pytanie – czy mogłabym zabieg zdjęcia szwów wykonać w rodzimym mieście, na oddziale chirurgii. W odpowiedzi usłyszałam, że jedynie osoby psychicznie chore zmusza się do czegokolwiek, a jeśli nie jestem psychicznie chora, to zrobię co zechcę…
Zapewne taki stan rzeczy jest wypadkową wielu czynników – stresującej pracy, nagminnie przekraczanych godzin pracy (lekarze ciągną po 3-4 doby pod rząd!, a pielęgniarki ponad 400 godzin w miesiącu!), nierzadko być może przerażonych i zirytowanych pacjentów. Winni też jesteśmy poniekąd sami, a zwłaszcza nasza wyuczona potrzeba przekupowania personelu już przy przyjęciu na oddział – koperta, kawa i koniaczek – i traktowanie ich jak wszechmocnych, boskich, niezwyciężonych. Zapewne też i cała konstrukcja systemu służby zdrowia dopełnia czarę goryczy. Jednak wyobrażenie wielu lekarzy, że w imię „godności zawodu” wolno kneblować pacjentom usta i ograniczać ich prawo do krytyki, jest dowodem etycznego i mentalnego zacofania znacznej części tego środowiska.
Lekarze kierują się staromodnym, paternalistycznym podejściem do pacjenta. A przecież zawód lekarza należy do tzw. zawodów zaufania publicznego. Taki zawód powinien cechować się profesjonalizmem, zaufaniem, jakim musi być obdarzona osoba go wykonująca oraz przede wszystkim etosem. To fundament pracy lekarskiej. Obowiązek i poniekąd przywilej leczenia jest nie tylko zobowiązaniem społecznym czy prawnym, ale przede wszystkim zobowiązaniem moralnym. Praca lekarza dotyka kruchości istnienia człowieka, zagrożeń i niepokojów, często rozpaczy, strachu i nadziei na wyleczenie. Lekarz zgodnie ze swym powołaniem powinien podjąć podarowane mu zaufanie, odwzajemnić je i potwierdzić. Może on to zaufanie także zlekceważyć i zawieść. Wtedy jednak ból przeżywany przez pacjenta jest podwójny – obok bólu choroby, dołącza się do całości cierpienie utraty i zdrady oczekiwanych wartości.
Po ostatnim pobycie w olsztyńskim szpitalu szczerze powątpiewam, czy te wartości maja w ogóle jakiekolwiek znaczenie. Lekarze staja się powoli maszynami do zwiększania zysków na koncie osobistym. I nie jest to konto osobistych zasług na polu moralnego zmagania z człowieczeństwem.

Wielkie wiosenne dni

Na Warmii trwa post…Wielki post, a w nim przed najważniejszym świętem katolickim, kilka ważnych dni liturgicznych nazywanych „wielkimi”, które poprzedza Niedziela Palmowa.
DSC00571To święto jest ruchome, każdego roku ustawiane inaczej, przypada zawsze w ostatnią niedzielę przed Wielkanocą i rozpoczyna przygotowania do Wielkiego Tygodnia, do godnego przeżywania śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Dzień ten kojarzy się nam wszystkim głównie ze zwyczajem święcenia palmy, symbolu odradzającego się życia. Warmińskie palmy były zawsze skromne, zrobione z gałązek brzozy i wierzby z charakterystycznymi „kotkami”. Po święceniu w kościele nabierały one dla ludzi magicznej i cudownej mocy. Wierzono, że chronią przed chorobami gardła i praktykowano zwyczaj połykania bazi na dolegliwości właśnie tego organu. Poświęcone gałązki umieszczano również na polach, by chronić przyszłe zbiory, przyczepiano w oborach, by ustrzegły bydło przed chorobami. Część gałązek wieszano też na świętych obrazkach w izbie, by chroniły też dom i jego mieszkańców przed złem wszelakim.
Na Warmii panował również piękny zwyczaj, by na procesji w Niedzielę Palmową cztery dziewczęta ciągnęły na wózku figurę Chrystusa siedzącego na osiołku – „Hosanna na wysokości!” Niestety ten zwyczaj nie przetrwał do naszych czasów.
DSC00595 (600x800)W Wielkim Tygodniu wyróżnia się Wielka Środa, bo to w ten dzień na Warmii młodzi chłopcy oblewali wodą dziewczęta, jak znamy to do tej pory w całej Polsce, ale w Poniedziałek Wielkanocny. W ten dzień obowiązywał zakaz tkania, czyli ogólnie wykonywania ruchów obrotowych oraz zakaz zasiewu. W ten dzień jak wierzono, kury obdarowują nas krzywymi jajkami, a zwierzęta przychodzące na świat nie powinny w żadnym wypadku służyć do dalszej hodowli. Nie wszystko było jednak zakazane. Wielka Środa to dzień sprzątania, wybielania izby, przygotowywania wypieków i potraw na nadchodzące święta.
Wielki Czwartek to kolejny niezwykły dzień. W ten dzień we fromborskiej katedrze biskup święcił oleje, które później używane były do wszystkich ważnych sakramentów, jak jak chrzest czy namaszczenie chorych. To dzień, który kojarzy nam się również z papieżem, który obmywa stopy 12 starcom swojej diecezji. Na Warmii biskup czynił również ten rytuał, dodatkowo wręczał wyróżnionym mężczyznom płaszcze, buty i inne podarki. Kiedy sięgniemy jeszcze dalej do historii zobaczymy też zwyczaj w każdym domu, gdzie ojciec obmywał stopy wszystkim domownikom. Kościelne kołatki używane zamiast dzwonków wprowadzały wszystkich w nastrój smutku. Ale Wielki Czwartek to też Zielony Dzień, w którym kupowano nasiona, sadzonki, gdyż te zasiane w owym dniu miały przynieść wyjątkowo dorodne plony.
Wielki Piątek to dzień poszczenia, dzień najsmutniejszy. Nie śpiewano, mówiono spokojnym, stłumionym głosem. Na porannym nabożeństwie odtwarzano fragmenty Pasji, a krzyż symbolicznie przenoszono do grobu. Czasem odbywano też nocną straż przy grobie w towarzystwie wielkanocnych pieśni. W domach kładziono również krzyże, tak jak do grobu, umieszczając je na chustach czy obrusach.
Wielka Sobota to dzień wielkiej żałoby, ale i nadziei w oczekiwaniu na Zmartwychwstanie. To także dzień święcenia wody, ognia i świec. W dniu tym nie odbywają się nabożeństwa, nie przyjmuje się komunii, można jednak złożyć pokutę. Obecnie ten dzień kojarzy nam się najbardziej ze zwyczajem święcenia pokarmów, przez długi czas, nawet do XX wieku nieznany na Warmii. Wracając jednak do tradycji ten dzień to rozpalony stos, święty ogień, który każdy starał się donieść do domu. Resztkami z paleniska smarowano również na drzwiach, tak jak święcona kredą, imiona trzech króli. Święcono też wodę, którą noszono do domów i wypełniano kościelne chrzcielnice. Woda ta była podawana chorym, święcono nią domy, nowożeńców, czy podróżników przed daleką drogą.
Wielka Sobota to również czas malowania jajek, które jak wierzono, mają magiczną moc. Do malowania używano naturalnych barwników, jak czyni się to w niektórych domach do tej pory przy pomocy łupin cebuli, czerwonych buraków, czy fusów kawy. Skorupy jaj, jak wierzono, mają szczególne właściwości, dlatego też zakopywano je nawet przy domowym progu, by chroniły go przed złymi mocami.
A w niedziele wielki dzień – święto zmartwychwstania! Po dniach żałoby nastąpi radość…

A na koniec przyszła nicość…

Tryptyk duetów Rafała Gorzyckiego otrzymał wreszcie ostateczną klamrę. Trójczłonowa nastawa ołtarzowa w hołdzie muzyce, kreatywności, niespodziewanym zwrotom dźwiękowych splotów i przestrzeni otrzymała swoje zwieńczenie – dopełniające całość ruchome skrzydła dźwiękowego tryptyku. W piątkowy wieczór chcę podjąć decyzję, który z tych trzech elementów odnajdzie się w centrum muzycznego ołtarza.

DSC05494
Wizyta w olsztyńskiej „Amnezji” zapraszającej nazwiskiem Rafała Gorzyckiego jest dla mnie oczywistością. Po raz kolejny z przyjemnością chwalę odwagę tego klubu do repertuaru i do poszanowania widza niestandardowymi pozycjami. Jest to też jedno z niewielu miejsc, gdzie cały tryptyk znalazł swoją odsłonę na scenie. Tym bardziej wielki ukłon w stronę „Amnezji”.
Projekty firmowane osobą Gorzyckiego wzbudzają zawsze moją ogromną ciekawość – swoją nieprzewidywalnością i oczekiwaniem. Rozpalają wyobraźnie, jednocześnie dając zapewnienie niebanalnego wieczoru w towarzystwie wyszukanych dźwięków, pełnego profesjonalizmu i czegoś więcej niż muzyki…
Wielu pisząc o muzyce podejmuje próby usystematyzowania wszystkiego pod nazwą, jakąkolwiek, ale nazwą. To daje swoiste poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie niesamowicie ogranicza doznania. W wielu wypadkach takie systematyzowanie jakoś się udaje, ale w przypadku tryptyku duetów Gorzyckiego to zabieg z całą pewnością wielce nieudolny i zupełnie niepotrzebny. Jakikolwiek gorset obejmujący to, co dzieje się dźwiękowo na tych płytach, to zawsze niewystarczające standaryzowanie i nietrafiona definicja. Właściwie po co definiować nieopisywalne?
Rafał Gorzycki tradycyjnie wychodzi dużo szerzej, poza granice ogólnie definiowanego jazzu. Sprawia, że granice te stają się płynne, balansują i pozwalają utrzymać w muzyce emocje i życie, nie dając szans by pozostała swego rodzaju skansenem utartych form. I nie twierdzę, że dla każdego słuchacza są to, przy pierwszym i kolejnym spotkaniu, emocje pozytywne. Często są zaskoczeniem, wzbudzają może nawet lekką irytację czy zaniepokojenie, bo nie dzieje się tak, jakby słuchacz tego oczekiwał. To poniekąd atut i przekleństwo tej muzyki, zsyłające ją do do niszowej doliny.
Wyraźnie czuć, że Gorzycki jest w tych muzycznych eskapadach świadomym podróżnikiem. Wie czego chce, wie, gdzie szuka i dokładnie wie, kogo zaprasza do tych poszukiwań. Stwarza formę, wyczerpuje formułę, nieustannie brnie do przodu. Obawiam się jednak, że potrzeba od słuchacza znacznej dojrzałości muzycznej i niejednej przebytej dźwiękowej podróży, by móc znaleźć w sobie otwartość na taką emocjonalność i sposób wyrażania siebie. Większość woli jednak równo, harmonicznie i melodyjnie. U Gorzyckiego potrzeba odwagi, przełamania schematu, cierpliwego i zaciekawionego ucha. Potrzeba otwarcia i poznawczego niepokoju.
Wróćmy jednak ostatniej płyty. „Nothing” nagrana z londyńskim gitarzystą Jonathanem Dobie jest ostatnią z trzech zaplanowanych duetów. Jak powiedział sam Rafał – dwie to za mało, trzy to w sam raz. Logiczne. Teraz szykuje się trio.
Pierwsza płyta, nagrana z Kamilem Paterem pozostanie jednak moją ulubioną. Jest ona idealnym połączeniem gry Gorzyckiego z liryczną, emocjonalnie śpiewną gitarą. Druga płyta to wynik współpracy ze skrzypkiem Sebastianem Gruchotem – zdyscyplinowana, surowa momentami, wręcz kameralna hipnotyczność. Będzie dla mnie trzecią w szeregu. Przy pierwszej gitara Patera wydaje się być dominująca, przy drugiej elektroniczne brzmienie maszeruje w równym szeregu z perkusją, by na trzeciej przejść do wyraźniej dominacji perkusji.
Koncert z Dobie jest kameralny, przepleciony narracją Rafała o płycie, poszczególnych utworach. Perkusja stanowczo nadaje formę koncertowi. To niezwykle ciekawe, jak zmienia się człowiek w obliczu muzyki. Dla mnie Rafał Gorzycki jako człowiek jest niezwykle spokojną i w rozmowie wyważoną osobą, momentami w wywiadach filozoficznie wręcz ujmującą muzykę. Na scenie jest pewien siebie, doskonale świadomy tego co robi, w niektórych momentach wręcz przebija w tych scenach obraz muzyka całkowicie przekonanego o słuszności każdego dźwięku. Swego rodzaju narcyzm artystyczny. Nie ma on jednak w sobie nic drażliwego, wręcz przeciwnie, nadaje pewności również słuchaczowi.
Na koncercie największe wrażenie wywarł na mnie utwór „Super Looper” z genialnym stopniowaniem wrażeń i emocji, zagrany jeszcze lepiej niż na płycie. Kolejny, ale jakże inny – „Fat, fat girl” jest doskonały i zarazem zaskakuje swoją bluesową konwencją. „Call it anything” pokazuje z kolei momentami rockowego pazura. Całość nienagannie perfekcyjna, momentami sprawia wrażenie dokładnie przemyślanej i zaplanowanej, ale jednak improwizacji. Kolejny dowód na to, że Gorzycki jest doskonałym muzykiem, ukształtowanym, a zarazem nieustannie poszukującym i otwartym na dźwiękowe przestrzenie.
„Nothing” kolejny raz słucham już we własnych czterech ścianach. Po raz drugi, trzeci, kolejny. Otwieram za każdym tym razem inne drzwi w swojej wyobraźni, na nowo segreguję słuchane dźwięki, rytmy, emocje. Jednocześnie mam świadomość, że będzie to muzyka, która nie znajdzie szerokiego zrozumienia. Z przykrością stwierdzę, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na odważne wychodzenie z utartych schematów. Doskonały warsztat i cała filozofia grania Rafała Gorzyckiego pozostanie nieodkryta dla wielu.

Zamurowana sprawa, rzecz o Lidzbarku

Czasem człowiek ma potrzebę powiedzieć coś w sprawie, na którą nie ma tak naprawdę wpływu. Ale czy na pewno? A może właśnie swoim milczeniem, poprzez poczucie bezradności przyczynia się do czegoś, co nie powinno mieć miejsca?
DSC04103 (800x600)Mury obronne w średniowiecznym Heilsbergu wznoszono do II połowy XIV w. Z biegiem stuleci zarówno one, jak i inne miejskie formy obronne, jak bramy czy baszty, straciły swoją funkcję. Były burzone, niszczone, stając się często chętnie wykorzystywanym, drogocennym materiałem budowlanym. Lidzbark zachował jednak wspomnienie tych czasów w postaci masywnej budowli zwanej Wysoką Bramą oraz fragmentu dawnych murów obronnych zlokalizowanych przy ulicy obecnej Hożej.
Mury widziały już niejedno, przeżyły najazdy i dziejowe zawieruchy. Zasłużyły na to, by teraz być pamiątką historii, skrzynią wspomnień i niemym świadkiem kilkusetletniej historii miasta. Przeżyły też, kilka lat temu, decyzję i podpisanie umowy przez gminę miejską Lidzbark Warmiński o nazwie „Rewitalizacja centrum starego miasta I etap – ul. Powstańców Warszawy, Plac Wolności, Ratuszowa, budynek po Urzędzie Miasta oraz mury obronne”. Całkowita wartość projektu wyniosła 9 846 380 zł, w tym dofinansowanie w formie dotacji rozwojowej w kwocie 6 780 475 zł oraz środki własne Gminy Miejskiej Lidzbark Warmiński 2 905 918 zł. Dofinansowanie oczywiście z funduszy europejskich. Cyfry podaję celowo, bo nie są tu bez znaczenia. Same prace związane z przebudową i wzmocnieniem murów, pod ścisłym nadzorem konserwatora zabytków wycenione zostały na 2,063.526,46 PLN!
To oczywiście działania, które w pełnej rozciągłości popieram. Jednak ostatnia decyzja, której bohaterem są również wspomniane mury miejskie, a właściwie ich bezpośrednie sąsiedztwo, są nie tylko niezrozumiałe lecz wzbudzają we mnie głęboką złość i irytację.
Jesteśmy chyba wszyscy świadomi, że nasze miasto nigdy nie będzie przemysłowym potentatem, nigdy nie stanie się krzemową doliną. Naszą największą wartością, którą do tej pory dość nieumiejętnie wykorzystujemy, jest nasze dziedzictwo historyczne i przyrodnicze. Będąc częścią krainy, jaką jest Warmia, mamy powody do dumy, cenne zabytki i niezwykle malowniczą okolicę. Mamy coś, co trzeba chronić i nad czym warto się pochylić. Coś, co odpowiednio wyeksponowane i przedstawione przyciąga tu ciekawy wzrok turysty nie tylko z kraju, ale i ze świata.
Ja nie chcę się w tej chwili spierać się i dociekać, kto?, za czyjej kadencji? i dzięki jakim sytuacjom”. Nie jest też istotna sprawą, kto stał się nabywcą owych działek. Dbanie o interesy miasta i obywateli rozumiem jako pewną logiczną ciągłość, niezależną od opcji czy ugrupowania będącego w danym momencie u władzy, więc proszę nie oczekiwać publicznego szukania, oskarżania winnych i werbalnego linczowania. Nie godzę się jednak na to, by skwer przed murami został zalepiony przez „zabudowę szeregową mieszkalno – usługową”.
Rozumiem, że pomysłodawca chciał nawiązać do faktu, że niegdyś i tam znajdowała się zabudowa. Dla mnie to jednak marny argument, bo niegdyś – od średniowiecza do 1904 roku – miasto zaopatrywały w wodę drewniane, dębowe rury, a na Placu Wolności znajdował się pomnik Czarnego Huzara…Pomysł na „tu było, tu stało” uważam nie zawsze za trafiony i uzasadniony w realizacji. Szczególnie w tym przypadku.
Miejsce, w którym znajduje się zrewitalizowany zabytek, powinno być stałym punktem zatrzymywania się gości, odwiedzających nasze miasto, zwłaszcza, że obok znajduje się lubiana przez turystów restauracja. Jak oglądać będą wspominane w każdym przewodniku pozostałości murów miejskich? Z balkonu właściciela działki pod zabudowę szeregową?
Miejsce to powinno pozostać skwerem z zielenią, ławkami i najlepiej tablicą informującą o zabytku, który oglądamy. Ja rozumiem, że to może dość idealistyczna wizja i zupełnie nie nawiązuje do nowoczesnych trendów wyprzedawania każdego skrawka naszej przestrzeni, wydawania pozwoleń na idiotyczne dobudówki, zalepianie wszystkiego banerami i wrzeszczącą reklamą. Rozumiem, że nie nie nawiązuje do ogólnie panującego trendu szpecenia i zupełnego braku dbałości o naszą wspólna przestrzeń i jej zagospodarowanie. Nadal jednak wierzę, że są pewne wartości ponad blask złotego dukata i dlatego nie popieram tej decyzji licząc na możliwość innego jej rozwiązania.